Rycha Rzeszotarę, człowieka znikąd, poznałem kiedyś na uroczystym spotkaniu jubileuszowym 150-lecia OSP w remizie. Znamy się lat kilkanaście, a spotkania z nim zawsze wnoszą coś nowego do moich notatek, reporterskich zapisków.
Zaczepiają mnie i pytają,
skąd ten gość? Taki niby znany, mówią, a jakby nie. Tych pytań coraz więcej im częściej Rychu Rzeszotara wypowiada się w różnych sprawach, ważnych i banalnych, gdy swoją wiedzą zadziwia, rozwleka argumenty, gubi się niekiedy w wielowątkowych opisach, ale zawsze skutecznie puentuje.
Wyjaśniam zatem, że Rychu Rzeszotara nie upoważnił mnie do przekazywania informacji osobistych i tajnych, jak to określił, precyzyjnych i wyobrażeniowych, kartograficznych, topograficznych i geodezyjnych. Spisałem te zastrzeżenia bardzo dokładnie i na pytanie skąd ten gość i gdzie go można spotkać odpowiadam, po konsultacji z Rychem: między Łodzią Kaliską a Gdynią Główną. To mogłem ujawnić.
No i narobiło się
Hyclowskie dziennikarstwo, uważając, że temat jest na czasie, rzuciło się, mając ten trop, w poszukiwaniu Rycha Rzeszotary. Kilku ambitnych uznało, że trzeba pójść śladem dawnego pociągu, który szedł po trasie Łódź Kaliska – Kutno – Płock – Sierpc – Rypin – Brodnica – Nowe Miasto Lubawskie – Iława – Malbork – Tczew – Gdańsk Gł. – Gdańsk Wrzeszcz – Gdańsk Oliwa – Sopot Wyścigi – Sopot – Kamienny Potok – Gdynia Orłowo – Gdynia Redłowo – Gdynia Główna. Inni przepchnęli tę trasę jeszcze dalej dorzucając Gdynię Stocznię – Gdynię Grabówek – Gdynię Chylonię a nawet Rumię – Redę – Wejherowo. Po co aż tyle? Próbowałem dociekać i zapytałem najbardziej napalonego, który znany jest w mieście z tego, że do kościoła, tego najbardziej znanego, średniowiecznego, potrafi wejść w czapce na głowie, bejsbolówce, w spodniach po kolana i podkoszulku. Nadto, nie mówi tylko chrypi. I on mi chrypiąc odrzekł, że trzeba coś z tej listy brać w kółko, czerwoną kredką, albo skreślać, też na czerwono, ale mazakiem. Dlaczego mazakiem, zapytałem. Odpowiedział, że nie wie, że jeszcze do tego nie doszedł.
Druga grupa poszukiwaczy Rycha Rzeszotary przyjęła inny gry plan. Postawiła mianowicie na cierpliwość, czyli: prędzej czy później gość się pojawi, a ponieważ znamy go z fotografii w gazecie, więc nie ma co się rzucać, kombinować, w koszty wchodzić, wpadnie prosto na nas i wtedy zrobimy konferencję prasową. W tej grupie był jednak wyłom, ktoś zaproponował udać się na policję i złożyć doniesienie, że gość jest, ale go nie ma i należy szukać, zgodnie z procedurą policyjnego dochodzenia. Rozłamowca zakrzyczano i wywalono z grupy cierpliwych, bojąc się, że gliniarze ich wyśmieją, a na dodatek pogonią - tu pojawiły się przykładowe joby, piętrowe przekleństwa, które grupa cierpliwych wyniosła ze szkolenia pt. „Poprawność i kultura języka”.
Nikt
natomiast nie wpadł na pomysł prosty, żeby pojechać za mną. Zauważyć, czy jadę rowerem, czy wsiadam do autobusu na dworcu PKS w Brodnicy, czy jadę na północ, czy raczej na południowy zachód. Nikt nie podjechał na dworzec kolejowy PKP w Brodnicy, odnotować wyjazd, przesiadkę w Jabłonowie Pomorskim, w miejscu kluczowym dla kraju, gdzie krzyżują się trasy kolejowe i trzy perony są na tym dworcu, i przez megafon zapowiadają odjazdy i przyjazdy. Nawet nie próbowano iść za mną jak szedłem. No, ale to nie mój problem.
A Rychu Rzeszotara czekał na mnie jak zwykle
z dala od torów kolejowych,
szlaków powolnych i towarowych, blisko jeziora, ale nie jednego z tych, których ponad setka na Pojezierzu Brodnickim. Ponieważ już przedwiośnie tym razem pojawił się na ławce przed domem starej Strachowej Łucji. Spokój tam i widok na jezioro, na zrudziałe trzciny i szuwary, na lądujące łabędzie, na niebo przekrojone smugą samolotu trzymającego się korytarza na Kopenhagę, a może Oslo, z międzylądowaniem w Sztokholmie.
- Coś wam przynieść? – Strachowa wyszła na ganek. – Może jaką herbatę, albo soku z malin? Albo herbatę z sokiem?
- Weźmiemy, Strachowo, herbatę z sokiem – Rychu zadecydował, bo nie chciał, żeby pomyślała, że na darmo wyszła, a przecież wyszła z dobrej woli. – Dwie herbaty z sokiem – powtórzył. – Jeśli można – dodał.
Opisywaliśmy świat bliski,
ten na wyciągniecie ręki gdy przyniosła na tacy trzy szklanki. Rychu przytrzymał. Po chwili doniosła taboret. Tam stanęła taca. Jeszcze zawróciła po składane krzesło.
- Ja z wami – siadła.
- Siądźcie, Strachowo, u nas żadnych tajemnic nie ma, a nawet gdyby były, to Strachowa przecież niedosłyszy.
- Co mówisz? – jak raz potwierdziła swoją kondycję.
Herbata była z sokiem malinowym i prądem, czego się należało spodziewać. Nie spodziewałem się natomiast z czym wystrzeli Rychu Rzeszotara, człowiek mieszkający gdzieś, między Łodzią Kaliską a Gdynią Główną.
- Kupiłem konia
– zaczął. – Tamten, pamiętasz, z którym na zrębie pracowałem, już się pożegnał z tym światem. Pamiętasz, musiałem go wozić żukiem do roboty, taki wygodny, a jak kulig robiłem to siadał na pierwsze sanki…
- Pamiętam, pisałem o nim.
- No więc, kupiłem konia, a nie wiedziałem, że on łykowy.
- Jaki?
- Łykowy! – wtrąciła się Strachowa, której słuch się zawsze polepszał im dłużej siedziała przy rozmowie.
- Ma rację – potwierdził Rychu. – Koń łykowy – powtórzył.
- No i co z tego? Co to za koń?
- Koń łykowy – Rychu wziął łyk herbaty – to taki koń, który dostaje czkawki. Na dodatek z nudów ma tę czkawkę.
- Jak to?
- Człowiek, dajmy na to, naje się czegoś na sucho, za szybko, bez popitki, zapowietrzy się, przepona mu nie pracuje prawidłowo, dostaje czkawki, rozumiesz?
- Powiedzmy.
- A koń tylko z nudów ma czkawkę, rozumiesz? I wtedy nazywa się koniem łykowym. Takiego konia hodowcy wystrzegają się, choć wygląda na zdrowego, zadbanego, takiego bardzo przyjacielskiego. Boją się, bo w stajni, jak zacznie czkać, to reszta się bierze za to samo. I teraz mam problem, bo konia postawiłem w stajni, u sąsiada i czkawkę mają wszystkie trzy. Dwa jego i mój, łykowy.
- Trzy, cztery – rzekła Strachowa i podnieśliśmy szklanki z herbatą, z sokiem malinowym i czymś jeszcze.
Od jeziora zaciągnęło. Strachowa, stękając, powoli podniosła się, ja podniosłem tacę ze szklankami, Rychu wziął taboret i składane krzesło.
- Chodźta, chłopaki, do domu – zarządziła.
Poszliśmy, przekraczając próg tajemniczego miejsca, w tajemniczym domu blisko jeziora, gdzie opowieść o tajemniczym koniu łykowym miała swój dalszy ciąg.
Jeziorem ciągnął wędkarz, wiosłując rytmicznie, leniwie, bez entuzjazmu, jak się wydawało. Czy już wracał, czy dopiero wypływał? Nie miało to żadnego znaczenia.
Tekst i fot. Bogumił Drogorób
Napisz komentarz
Komentarze