Do Heńka trzeba iść. Owszem, dojechać można rowerem lub autem, ale taka wizyta to żadna wizyta. Wtedy Heniek jest zły, bo nie może się napić. A nie lubi pić sam, lubi towarzystwo, więc do Heńka trzeba iść.
Chyba, że przyjeżdżasz rowerem i wtedy rower zostawiasz, bo Heniek ci powie: zostaw rower, po co ci rower, się przejdziesz. I ten rower, istotnie, zostawiasz. Heniek wie co mówi.
Albo jak autem przyjedziesz to koniecznie z kobitą. Masz swoją kobitę i ona, mówi Heniek, będzie cię wiozła. Wiadomo, że tak będzie, bo twoja kobita cię kocha nad życie. Heniek o tym wie, się parę razy przekonał. Tak to już zostało postanowione. Od lat. Tradycja, mówi Heniek, a wie co mówi.
Więc już jesteśmy i Heńkowa nakrywa do stołu, a moja jej pomaga. Talerzyki, półmisek z zakąską, po butelkę idzie Heniek, osobiście. Ale zanim się uda do piwnicy zadaje pytanie, co ma być, liczę do dziesięciu. I liczy. Gdy jest przy dziewięciu wołam: pigwówka. Kobity milczą. Heniek jest rozpromieniony, bo pigwówka to jego, jak by to ująć, wizytówka. Produkt najwyższej klasy Heńka, mieszkającego dalej.
Oczywiście, że na pigwówce świat się nie kończy i Heniek mógłby błyskawicznie podać listę z pamięci, a pamięć ma dobrą: żyto, Grunwald, ziemniaki, ryż, dynia, cukier, kukurydza, śliwka, jabłko, miód sztuczny i odmieniać przez przypadki, i proporcję podać, smak opisać. Twórcza działalność.
Na tarasie ten stół nakryty, dzionek letni, nie za gorący, słońce już się kieruje na zachód. Heniek nalewa, najpierw nam, potem swojej i mojej. Moja odstawia kieliszek, dostawia do mojego i mówi do Heńka życzliwie: chyba zgłupiałeś, Heniek! Heniek na to, że nie zgłupiał, że to z gościnności, takie przyzwyczajenie, tradycja bardziej.
No, już dobrze, łagodzi, się pomyliłem. Pijemy więc w trójkę, Henio, ja i jego. Moja zażyczyła sobie kawę z ekspresu.
Na widelce bierzemy grzybki w occie i podwawelską. I paprykę czerwoną, w octowej zalewie. Pijemy, zakąszamy, gadamy. Heniek pyta: i co tam? Ja na to, że w porządku, nie narzekam, jakoś idzie, a u ciebie? Heniek, podtrzymując rozkręcającą się powoli rozmowę, mówi, że nie najgorzej, chociaż – rozwija temat – tak patrząc szerzej, to nie wiadomo, gdzie to zmierza. Chorzy ludzie, jeden przez drugiego, jeden pan wariat, drugi pan wariat i wariatka na dodatek.
Długa pauza i rozlewanko. Jak to ująłeś, pytam, gdy napełnił kieliszki? Wariatka na dodatek, powtarza. Tak to wygląda. Podług mnie, mówi.
- Widzisz teraz, jak to jest… - kwituję tę fazę rozmowy.
- Jest jak jest – on na to. – Mogłoby być gorzej.
- Ale przecież jest gorzej niż było – trzymam rytm.
- A może być jeszcze gorzej – on w tym stylu. – Nie poradzisz, radźmy sobie sami – nalał.
Wypiliśmy. Nasze przeniosły się w drugi róg tarasu.
- Ta pigwówka – przegryzł i pogrzebał w zębach – to z dwa dwanaście. Trzyma jakieś sześćdziesiąt, sześćdziesiąt pięć, może i siedemdziesiąt.
- Paliwo rakietowe – oceniam.
- Po prostu taka tradycja. Dziadek Teodor robił, ojciec pędził według dziadka receptury. Ja mam to po ojcu.
Wiem, że teraz będzie wykład, dla niekumatych, mało obeznanych z bimbrownictwem, samogonem, siwuchą. Wiedziałem, że powie to co już wiem. A jednak zaskoczenie, bo ani słowa o technologii tylko inna opowieść, z innej mańki. Scenariusz do fabularyzowanego dokumentu. Pierwszy raz słyszę.
- Mieszkaliśmy wtedy w mieście. Kamienica, dwa piętra. Rodzina pokoleniowa. „Solidarność”, stan wojenny, śmoje boje. Wóda na kartki. Ojciec spojrzał na dziadka, dziadek Teodor skinął głową. Tak się zaczęło. Z ziemniaków. Za drugim razem z cukru. W fazie końcowej matka stawiała gar z kapustą kiszoną. Bigos robić każemy. Nich bigosem śmierdzi na całej klatce schodowej. Z dworu się wchodziło – bigos. Nie było wątpliwości. Szło dobrze. Może aż za dobrze, bo zabrakło czujności. Pewnie przez kuternogę z parteru, bo w nim złość, nienawiść do każdego kto szybciej chodził. Na dwóch nogach, na dodatek. Matka wyszła w akcji ratunkowej schody pastować. Pasta podłogowa i gar z bigosem dawały swoje. Niestety, nawet to pastowanie nadaremnie. Wpadło dwóch, milicyjne mundury, pały. Zrobiło się przykro.
- Jak przykro?
- Zabrali całą skrzynkę. Gdybym wiedział co to za mendy, a nie byli stąd, dziś bym ich zapodał do IPN-u. Ponieważ pędzenie, nie wiem czy wiesz, to była działalność opozycyjna. W stosunku do państwa komunistycznego.
Rozlewa po małym. Moja i jego roztaczają plany wrześniowego wyjazdu, ewentualnie, nad Adriatyk, do Chorwacji. U Henia uszy jak radary, zbiera wszystkie szmery. Na rakiję, konstatuje. Pewnie z fig! Kojarzenie jest jednoznaczne. Siwucha. Jak zwał, tak zwał.
- Chłodno się robi – one wstają – chodźcie do domu. I nie czekając na naszą zgodę sprzątają talerze, kieliszki. Znika butelka. Pełna do połowy, bo my spokojnie, nie jak charty ze smyczy spuszczone.
- A z tymi wyjazdami – Henio wraca do wrześniowych planów wakacyjnych – to jest tak, że jak dasz kobicie wolną rękę, to cię w hotelu umieści, pięciogwiazdkowym. I myśli, że wygrała złoty zegarek z wodotryskiem i widokiem na morze. A to gówno prawda! Jeżeli już mieszasz w tym Internecie, to najważniejsze jest takie hasełko: domače. Tym się trzeba kierować. Domače, znaczy domowe. Domowa robota. Własny wyrób. Wiadomo, że wynajmują pokoje i mają domowe żarcie. A jak mają domowe żarcie, to mają też domowe??? No? Domowe picie! Domače i jestem w domu. Domače znaczy tyle samo co rakija.
Siedzimy mimo wszystko na tarasie. Henio przywołuje z pamięci smaki, a w twarzy ma podziw dla chorwackiej tradycji, zwyczajów, codzienności. Na samą myśl robi się cieplej.
Tekst i fot. Bogumił Drogorób
Napisz komentarz
Komentarze