Samolot z lotniska Lecha Wałęsy. Przesiadka we Frankfurcie nad Menem. Trochę czasu dreptania w miejscu, bo przesiadka nie jest na styk. Luffthansą do Nowego Yorku. Stamtąd krajowymi do Houston w Teksasie.
W Houston służbowe dwa tygodnie. Informatycy, programiści, artyści. On, Franciszek Józef z Trójmiasta, mógłby z towarzystwem w Houston załatwić sprawę online, ale jako szef polskiego oddziału firmy czasami musi bywać w Ameryce, pobudzić tamtejszą załogę do życia. On, Polak, musi, jak powiada, pogonić gamoni tam, w Stanach. Takie jest założenie zawodowe, służbowa intencja tego wyjazdu do Houston w Teksasie. Przewietrzanie umysłów, tak mówi. Swojego przy okazji.
Więcej i szerzej o programowaniu, projektach, sprawach absolutnie poza percepcją zwykłego śmiertelnika ani słowa. Ani jak wygląda firma, jaka jej nazwa, gdzie się mieści, na którym piętrze trzeba zatrzymać windę, jaki stamtąd widok, jaka dzielnica Houston – ani słowa. Tajemnica zawodowa. Szef jakoś się nazywa, ale komu to potrzebne?
On też, na użytek tego reportażu, nazywa siebie austriackim, albo nawet austro-węgierskim skojarzeniem. Gdy pytam, czy jest jakiś wyjątkowy powód, że właśnie Franciszek Józef, mówi, że nie działają żadne podobieństwa, chyba tylko pragnienia, że długowieczność, że wąsy itp. Nadto historia CK, a właściwie jej epizody, w szczególności zarysowane w czeskich filmach. To go rajcuje. Ale do rzeczy – Franciszek Józef, polski programista
jest w Houston
i ma sporo pracy, wolnego czasu złapie w sobotę. Thomas, jego firmowy kolega, jeden z kilkudziesięciu, zaprasza go na grilla. Z niespodziankami. Franciszek Józef niespodzianki kojarzy dość jednoznacznie, z towarzystwem. Z towarzystwem mieszanym. A dokładniej – z towarzystwem, w którym spotka się miłe i sympatyczne, a może i agresywne Teksanki. Thomas nie odpowiada na dociekliwość. Jaka to niespodzianka jeżeli coś bąknie nieopatrznie?
Budzik zainstalowany w komórce odzywa się o 4.58. Franciszek Józef już żałuje, że dał się, prawdopodobnie, nabrać. No bo kto o takiej porze jedzie na grilla? Dopiero teraz, gdy głowa jeszcze na poduszce, uświadamia sobie, że to idiotyzm, jakiś podstęp ze strony Thomasa, ale leniwie wstaje, bierze szczoteczkę do zębów, pastę firmy nieznanej, spogląda w lustro i dalej...Wyciska żel i smaruje fragmenty twarzy, po której przejedzie maszynką do golenia, także firmy nieznanej. Potem prysznic. Potem odzież, na końcu skarpetki. Półbuty stoją w korytarzu. Rzut oka na zegarek. Dobrze jest, niech sobie stoją. Otwiera hotelową, pokojową lodówkę i wyciąga kanapkę przygotowaną wieczorem. Coś do picia już od wczoraj na stoliku. Nabrało temperatury pokojowej. Raczej sok. Raczej piwo pozostaje w lodówce.
Przesuwa zasłony okienne, żeby zerknąć czy przypadkiem na parkingu nie zacumował już ford mustang w kolorze butelkowym.
Thomas podjeżdża punktualnie. Nie trąbi klaksonem tylko mruga światłami. Za używanie klaksonu w porze sennej, na dodatek na parkingu hotelowym, można zarobić mandat, można też stanąć przed sądem, zależy od sąsiadów, których się zbudziło, z którymi się weszło w spór nie tylko słowny. Thomas jest kierowcą kulturalnym i choć lubi robić jaja, to raczej nie o rannej porze. Jest 5.30 sobota, gdy ruszają
z Houston do Lexington
na grilla. Do „Snow's BBQ” - dumy Teksasu. Jak się wkrótce okaże, przynajmniej dla Franciszka Józefa – do miejsca kultowego. Drogą 290 przez Hockley, Chappel Hill, Brenham, Giddings, tam zjazd na 77 i już Lexington. Kilkadziesiąt kilometrów. Na miejscu, mówi, jesteśmy o 7.30 i mamy 221 miejsce w kolejce. Stoją ludzie, gadają, fraternizują się, jakiś muzyczny klimat w tle się snuje, z rana chłodno, więc koksowniki wystawiają, ręce ludzie zacierają. Przychodzi obsługa, może piwka? Może być. Mówię Thomasowi – opowiada polski informatyk - że w Polsce był kiedyś stan wojenny, w 1981 roku. Przy koksownikach ogrzewało się wojsko. Ja miałem wtedy, mówię, sześć lat, a ty jeszcze mniej. Moi rodzice stali w kolejce po wszystko – po żarcie, po mięso, po lodówkę, po pralkę, po telewizor. Na dodatek żarcie było na kartki. Po lodówkę ojciec stał nocą. Ponad dwa miesiące. Musiał swoje odstać, w zeszycie odhaczali. Że był i stał. I wystał. Poczekaj, poczekaj...
Ostatnia taka kolejka była podczas ostatnich wyborów u nas, parlamentarnych, we Wrocławiu. Ludzie stali aż do skutku. Aż ostatni zagłosował. Tak bardzo zależało nam, żeby przegonić ten cały rząd, tych wszystkich gnojów, którzy zniszczyli nasz kraj przez osiem lat. Thomas macha ręką i mówi, żebym sobie dał spokój z polityką, bo tu jest grill, a grill w Teksasie, konkretnie w Lexington, konkretnie w „Snow's BBQ”, konkretnie u naszej królowej Tootsie, która ma 90 lat i to jest dziś najważniejsza sprawa. Magiczna, kultowa. Po prostu niespodzianka.
Powiewają, flaga narodowa Stanów Zjednoczonych i stanowa flaga Teksasu. Jest sobota, 7.30 a o 8.00 otwierają. Raz na tydzień, rozumiesz? Raz w tygodniu przyjeżdża tu
masa ludzi
ze Stanów i całego świata. Oczywiście, nie wszyscy naraz. Zapytaj kogokolwiek, skąd jest. Pytam i notuję: Dallas, Australia, Japonia po oczach poznaję, Houston, Kalifornia, Chicago, Oklahoma, Austin, Nowy Orlean, San Antonio, Arizona, Arkansas, Luizjana. Goście za nami, na pozycji 222 i 223 z Dallas. Kawał drogi.
Ludzie jadą, bo dla każdego to święto. Słuchają historii, zajadają się żeberkami, stekami, piersiami z indyka. Ludzie chcą poznać Tootsie, 90-letnią szefową tego całego przedsięwzięcia, kobietę, która każdą porcję mięsa musi ułożyć na grillu, każdą musi dotknąć, każdą przejechać śmieszna miotełką z frędzelkami zamoczoną w sosie, każdego steka przełożyć, zobaczyć czy już, czy jeszcze trochę, pod rozżarzone drewno włożyć łopatę do pieca, jak hutnicy to robią w innym celu, wrzucić ten żar do grilla, który kształtem przypomina parowozowy kocioł. Tak pracowała przez kilkadziesiąt lat – z mężem, wspólnikiem, synem. Męża pochowała, syna pochowała, wspólnik został, z nim ten biznes teraz. Grill-parowozownia.
Początkowo zżymała się na tłum proponujący wspólne fotografie. Nie, dajcie spokój, wystarczy. Dziś przyjęła na siebie zadanie promowania „Snow's BBQ”, ale bez przesady. Muszę dołożyć żaru, zaraz wracam.
Na zegarze 8.00,
otwarcie, kolejka rusza. Spokojnie, powoli. Gości jest, na oko, ponad 300. Nikt nie wrzeszczy, nikt się nie pcha, bo niby jest inwalidą, bo ma kartę emeryta, bo mu się śpieszy, bo dzieci płaczą. Nic z tych rzeczy. Jest święto, sobota grillowa w Lexington, więc o co chodzi? O 10.00 dochodzimy do stanowiska, gdzie wybierasz co chcesz. O 10.30 otrzymujemy. To co chcemy. Nie ma, że nie ma, że już wyszło. Wszystko jest, bierzemy steki, piersi z indyka, ja biorę jeszcze żeberka.
Jemy, jemy, jemy...
Żeberka to prawie półmetrowa połać, na piętnaście centymetrów w szerokości. Można wziąć niewielką część, ale szarpnąć trzeba we dwóch, Thomas z jednego końca, ja z drugiego. Kiełbasa miejscowa też nam się trafia. Jemy i popijamy piwem. Thomas ma wyzerowane, bez alkoholu. Czas płynie leniwie. Nie można od razu rzucać się na wszystko. Bardzo spokojnie, z umiarem. Smakowity stek nie może zostać zmielony w ciągu kilku minut. Musi być dostojeństwo, rozmowa, sałatka, co tam jeszcze. Snuje się bluesowa muzyczka, na przemian z country. Ukelele daje znać o sobie. Jęczy. A my powoli, nigdzie nam się nie spieszy. To nie bar przy plaży w Brzeźnie gdzie idziesz po piwo, frytki i jeszcze raz, i podwójną porcję. Gadanie jest częścią jedzenia. Opowieści o jedzeniu mnożą się a wiele z nich ociera się o rzeczywistość zastaną w Lexington. Są bowiem starzy bywalcy, którzy nazwę tego miasta wpisują w kalendarz podróży wakacyjnych. Ludzie doświadczeni, rutyniarze, owiani legendą, a także nowicjusze, którzy przecierają oczy i notują sobie we łbie jak to wszystko w Polsce opowiedzieć. Oczywiście przy grillu.
Co zostaje pakujemy w tekturowy karton i do domu.
Gdy opowiadam teksaską niespodziankę w Polsce pytają mnie o smak kiełbasy. No jaki? W przybliżeniu. Jałowcowa, polska, myśliwska? Nie, miejscowy. Smak Lexingtonu, smak „Snow's BBQ”, smak Teksasu.
Bogumił Drogorób
Fot. Archiwum prywatne
Napisz komentarz
Komentarze