Dom był narożny, międzywojenne budownictwo. Narożnik na parterze zajmował bar piwny „Baryłka”. W prawo ciągnęły się kamienice na Sudeckiej. Ważne dwa numery – 31 i 33. W lewo od narożnika zaczynała się ul. Piastów Śląskich od 2, 4, 6. One wyznaczały teren podwórka. Po przeciwległych ścianach stały dwie pralnie i jedna komórka, w której motocykl, stary NSU trzymał Bernard Schmidt. Człowiek zakurzony, z brudnymi łapami od oleju silnikowego, jak gdyby natłuszczony na cały dzień.
Ten motocykl rozkładał i składał. I znowu rozkładał. Narzędzia miał na ziemi, równo poukładane na starym ręczniku do wycierania naczyń, a śrubkę – najważniejszą w momencie montażu – trzymał w ustach.
Gdy słońce miało się ku zachodowi składał rozbabrane części motocykla NSU, niczego nie zgubił, wszystko było tam gdzie miało być. Spojrzał przez chwilę, wsadził kluczyk w główkę lampy i depnął w pedał rozrusznika. Za trzecim razem udało się. Zapachniało spalinami. Dokręcił trochę gazu, wrrrram, wrrrram, wrrra-wrram. Wsiadł i przejechał się przez całe podwórko. Dwa, trzy okrążenia. Chłopcy, grający w piłkę przystanęli. Dopiero gdy Bernard Schmidt zatrzymał się przed narzędziami leżącymi na ziemi, dodał gazu na luzie i wyłączył silnik, wrócili do piłki. I tak było dzień w dzień. Mało kto widział go jeżdżącego ulicą. Po prostu, lubił mechanikę, a nie jazdę po mieście.
Wśród chłopaków byli uczniowie podstawówki, piątej i szóstej klasy, najstarszy, Czechu, chodził do siódmej, ale był jeszcze starszy bo rok siedział w szóstej. Rówieśnicy to Dykus, Bleja, Puzon, Ciciol i Mica. Mica został najpierw Micą w rodzinie, a potem się to przeniosło na podwórko, później do liceum, na politechnikę, do roboty, aż do teraz, gdy już jest na emeryturze. Michał zwany Micą pojechał w trzeciej klasie podstawówki na kolonie letnie na Kaszuby do Babilonu. Wysłał kartkę do domu. Nabazgrał sporo, imię już nie bardzo się mieściło w jednej linijce. Więc przeniósł Mic – hał. Tak został Micą. Tak dużo o nim szczegółów, ponieważ Mica był pomysłodawcą pewnego projektu.
Konin, mieszkający na drugim piętrze i jego żona Koninka, byli gospodarzami tego podwórka, na dodatek Konin zbierał tzw. komorne i zanosił do spółdzielni, a Koninka darła pyska na chłopaków grających w piłkę.
- Nie piłkować mi tutej, bo zaraz zejde – wrzeszczała z okna wychodzącego na podwórko.
- To se zejdź – odgryzał się Czechu, elokwentny na takie szarpnięcia. Na szczęście nie miał na myśli zejście Koninowej z tego świata. Chłopaki lubili jej towarzystwo, bo gdy zeszła na dół chciała zabrać im piłkę. No to grali z nią w dziada. Ale wystarczyło, że piłka odbiła się nie tak, przypadkiem trafiła do niej. Żeby nie nosić piłki na górę wrzucała ją do ogródka, który z mężem urządziła w rogu podwórka.
- Pani Janino, już nie będziemy... - chłopaki składali ręce jak do modlitwy.
Janina Koninowa była twarda a przy tym głupia. Wrzuciła piłkę do ogródka, więc żaden problem odzyskać. Nie takie wyprawy przez płoty urządzali. Historie z piłką i ogródkiem powtarzały się, choć Jan Konin nigdy specjalnie nie interweniował. Rzucił okiem, machnął ręką, postał chwilę – chłopaki też przerwali grę – i ruszył na drugie piętro, do siebie.
Tak się działo. Wielokrotne interwencje, a piłka zawsze wracała, tak jak wracała na podwórko Janina Koninowa. Wskakując pewnego razu przez płot do ogródka Mica zauważył ile ciekawych kwiatów i warzyw Koninowa ma na stanie, jak to wszystko się rozwija.
Piłka leżała tuż przy dyni, która od piłki była większa. Ile mogła mieć w obwodzie? Dużo! Skoro tak, Mica uznał, że coś się należy Koninowej za ten zakaz piłkowania na podwórku. Zawołał chłopaków i zapytał, co by można z taką dynią zrobić, żeby Koninom odechciało się szykanować za bieganie za piłką. Propozycje były różne, także toporne, jak Dykusa: poćwiartować nożem albo toporkiem, na cztery części? Za łatwe. Więc co? Mica zaproponował, żeby zrobić otwór, tam gdzie kłącze wychodzi, taki stożkowy i nasrać do środka... Położyli się ze śmiechu. Ale jak? I kiedy?
Wrzesień dopiero zbliżał się do drugiego tygodnia, gdy Mica dał hasło: późnym wieczorem pójdziemy do Puzona, niby w guziki pograć. Tak powiemy rodzicom. Ponieważ grali w guziki na kocu – nawet ligę mistrzów prowadzili w te klocki, rodzice wiedzieli, że chłopcy sobie grzecznie czas spędzają.
Zatem do dzieła. Bez przeszkód weszli do ogródka, Mica wskazał dynię i zaczął kroić otwór. Tak, żeby nie zniszczyć niczego. Będzie dekielek!
- No to któremu się chce, po kolacji. Ciciol, zdejmuj spodnie!
- Mnie się nie chce, przynajmniej teraz.
- A mnie się chce – zdecydował się Puzon, bo maślanki się napiłem po obiedzie i po kolacji też.
- No to co? Na co czekasz?
- Ale odwróćcie się, bo mi nie pójdzie...
- Przecież nic nie widać! Sraj bo czas leci. I nie pierdź tak głośno.
No i poszło. Smród rozszedł się dookoła. Pozostali nie mogli utrzymać się ze śmiechu. Mica fachowo zatkał dynię dyniową przykrywką. Akcja skończona.
Wrzesień miał się ku końcowi. Codziennie piłowali na podwórku. Spoglądali na ogród, pilnowali, dyżury nawet wyznaczyli, ale tylko przez okno. Co istotne, dekielek wrósł w dynię.
Nadszedł moment, kiedy Ciciol z drugiego piętra zobaczył jak stary Konin zmierza do ogródka. Błyskawicznie, po poręczach zjechał na dół i zagwizdał. Trzy długie gwizdki. Zajęli miejsca przy oknie na półpiętrze kamienicy nr 33, na Sudeckiej.
Stary Konin siły miał, mógłby wymierzyć sprawiedliwość i z prawej i z lewej ręki. Ułożył sobie dynię na ziemi, przekręcił, zaparł się jak ciężarowiec i podniósł na brzuch. Szedł prosto po skosie w kierunku bramy nr 2 na Piastów Śląskich. Przed bramą ostrożnie ułożył dynię na końskich łbach, w miejscu gdzie podchodziły pod klatkę schodową, były więc wygładzone.
Jeszcze trochę, powiedział do siebie. Gdy zniknął na klatce schodowej chłopcy pognali za nim stojąc na parterze, nasłuchując jęków Jana Konina, znanego ze ściągania komornego. Co półpięrtro robił postój. Trzeba przyznać, że konsekwentnie, choć wolno, z przerwami, szedł w górę, na pewniaka. Jeszcze jedna seria schodów.
Janina już stała w sieni, drzwi otwarte na oścież. Do kuchni zanieś. Na stół albo na krzesło, zadysponowała. Na ostatnim schodku ręce Jana nie wytrzymały. Wypuścił z rąk warzywo duże i ciężkie, które rozleciało się na wiele części. Wybiegli lokatorzy, z parteru, pierwszego i sąsiadka z drugiego. Pozatykali nosy.
- Stara, przegniła dynia – stwierdził krawiec z pierwszego.
- Dynia jak dynia, ale skąd ten smród? - zapytał z parteru człowiek w rzeźni pracujący.
- No jak? Z dyni!
- Coś takiego – załamała ręce sąsiadka z drugiego. - Coś takiego wyhodować?
Na piachu został twej stopy ślad
Szum morskich fal, plaża, wczasy z funduszu wczasów pracowniczych (FWP), w dowodzie osobistym koloru zielonego stempel z Peerelu. Pojechali w trzy rodziny. Pociąg, autobus, przesiadki.
Radca prawny w spółdzielni spożywczej, na jeża strzyżony, z żoną Wandą i Krzysiem. Najstarszy Henryk, z bosą stopą na głowie, główny technolog w tejże spółdzielni z Gabrysią i bliźniakami Wiesią i Wiesiem (gdy matka wołała biegli oboje). Rudy Ignac z Cecylią i małym rudzielcem Ułkiem (etymologia tutaj nic nie wyjaśnia, Ułek i już). Referent do spraw rozmaitych.
Z walizami i dziećmi, wiek od 4 do 7 lat. Było nie było 10 osób razem. Trzy domki mieli do obsadzenia. Domki – szumna nazwa. Klitki trzy na cztery. Łóżka piętrowe. Frajda dla dzieciaków. Stół, a raczej stolik składany, na kiju mocowany. Śniadania, obiady i kolacje wydawała kuchnia ośrodkowa. Komu mało – do wsi, spacerkiem, trzy kilometry. Strategia była następująca: śniadanie, plaża, gry i zabawy, obiad, plaża, gry i zabawy, kolacja, gry i zabawy w szerszym gronie rówieśników. Panowie w karty, w tysiąca. Kieliszki przygotowane do rozlania napoju o stosownej mocy, nabytego we wsi, do której trzy kilometry. Żytnia. Biała naklejka z kłosem i ukośny, czerwony pasek. Dla pań wino półsłodkie, bułgarskie,
I tak dzień za dniem. Wczasy dwutygodniowe. Z wydarzeń istotnych: upicie psa pana doktora Mirka. Internisty, który nareszcie znalazł czas na życie towarzyskie. Druga rzecz godna odnotowania to zgubienie przez radcę prawnego ślubnej obrączki, a działo się to podczas kąpieli.
- Przyszła fala i nakryła, tak się mogło zdarzyć i się zdarzyło...
- Nie trzeba było się kąpać – zatrzepotała rękami Wanda – a w ogóle skąd wiesz, że w wodzie zgubiłeś, a może gdzie za kocem? Może już fala wyrzuciła na brzeg?
- Nic tylko szukać - wymyślił.
- Ale jak? Na kolanach? Grzebać w piachu? Ile to nam zejdzie? Do tego ludziom przeszkadzać, za parawan wchodzić?
- Może dzieciaków wypuścimy, dla nich to będzie frajda...
- Chyba zgłupiałeś.
- Zaraz, zaraz, kochani – sprawę próbował ogarnąć rudy Ignac. - Tu kilometr na zachód jest wojsko. Pójdźmy do nich. Oni codziennie plażę bronują, żeby nikt nie uciekł do Szwecji, albo stamtąd jakiś szpieg. Mają sprzęt. Wystarczy zwykły wykrywacz min.
- Tak się nie da. Myślisz, że wojsko będzie śmieci szukać – zaserwował doktor Mirek. Mam inny pomysł, panowie. Zrobimy tak.....
Minęła północ, gdy się podnieśli. Żadnych rozmów, żadnej latarki, żadnych papierosów, zapałek. Szli w skarpetach, do wydm i wejścia na plażę, schowali skarpety do kieszeni i zaczęli iść tyłem, a byli już po treningu na leśnym gruncie. Doktor Mirek dał znać. Szli tyłem w odległości metr, może dwa od siebie, zbronowany piasek nie był sypny, szli tyłem na pewniaka. Robiło się chłodno, a zaspane morze nie miało siły wydobyć z siebie najmarniejszej fali. Wiatr też udał się na spoczynek.
Wrócili po śladach w największej ciszy, którą nieco zakłócił doktor Mirek, internista, klepiąc towarzystwo po plecach. Do domu i spać.
- Może po lufie? - rudy Ignac zaproponował
- Tylko bez kieliszków, na hejnał weźmiemy, żeby nie dzwoniło – doktor zdyscyplinował.
Długo nie spali. Zbudził ich ryk syren alarmowych. Jak spod ziemi pojawiło się wojsko, strażacy OSP, milicja na kogucie. Plaża wydzielona chorągiewkami, mundurowi rozstawieni. Po godzinie przyjechali z kontrwywiadu.
- Trzeba będzie im powiedzieć, że gdyby natrafili wykrywaczem na obrączkę, to... Dobra, wezmę to na siebie – doktor potwierdził tym zapewnieniem akces do towarzystwa.
Plażę przeczesano. Śledztwo przeniosło się do prokuratury w mieście powiatowym. Znaleziono sześć obrączek ślubnych. Żadna nie należała do radcy prawnego, strzyżonego na jeża.
- Przecież mówiłem, że w wodzie zgubiłem!!!
Tekst i fot. Bogumił Drogorób
Napisz komentarz
Komentarze