Na dalekim przedmieściu ten dom, jałowcami i tujami ogrodzony. Nic nadzwyczajnego, typówka, z tarasem, werandą, spadzistym dachem w kopertowym ujęciu. Blachodachówka. Deszcz bębnił.
Piwnica na drewno i groszek – taki opał sobie upodobał – piwnica na klamoty i powidła, na marynowane grzybki i paprykę, na wino z własnego nastawienia. Trzy gąsiory stojące w ciepłym miejscu, regały na butelki leżące, pełne. Opisane oczywiście. Tu wiśniowe, tam jabcoki, obok z winogron.
Kiedyś miał jeszcze truskawkowe, ale uznał, że za słodkie. Do tego rodzinne podśmiechujki, że wino to zwykle z winogron, a nie z truskawek. Kompot, owszem, to co innego. Na winie musiał się znać, bo radą służył znajomym, krewnym bliskim i dalekim, ktokolwiek chciał się dowiedzieć więcej, nie z komputera tylko z doświadczenia, szorował do Witolda Kałamuckiego, inżyniera budowlanego na emeryturze, fotografa amatora.
Żonę wywiózł prywatnie do Kołobrzegu na trzy tygodnie, sanatoryjny odpoczynek. Kupił zabiegi jakie chciała, zostawił garść pieniędzy i trzy butelki wina, po jednej na tydzień, bo babskie towarzystwo od razu się znajdzie, więc musiał i o to zadbać. Do swojej miał pełne zaufanie, a poza tym, jak mawiał, na stare pudernice nikt normalny się nie rzuci. Tu się jednak mylił…
x x x
Za oknem zima w stylu light. Termometr na minusie, ale bez śniegu. Siedząc w kuchni, przyglądał się światu najbliższemu, na kilka metrów. Od strony pergoli przybiegła wiewiórka. Chciał coś z tym zrobić, ale zanim sięgnął po aparat fotograficzny ruda już znalazła się gdzieś dalej, poza zasięgiem wzroku. Nie znalazł jej biegając po pozostałych pokojach, a na taras nawet nie próbował, musiałby wskoczyć w polar albo wiatrówkę. Czekaj, jeszcze tu wrócisz, pomyślał, wtedy zapoluję na ciebie. Zniechęcony odłożył aparat.
Ruda nie dawała mu spokoju. W nocy mu się śniła. Uparł się na nią, chciał mieć coś ciekawego do gazety regionalnej z którą współpracował, obok tego co mu nie ucieknie – lasów, rzeki, zamarzających rozlewisk, łabędzi na tych rozlewiskach, drzew powalonych przez bobry. Nie mógł się też doczekać płatków śniegu.
Dzień nowy nastał. Ze starych zapasów – uznał, że to dobry pomysł – wziął orzechy. Narzucił kurtkę, czapkę uszankę i wyszedł przed dom. Rozrzucił orzechy na trawniku, położył na parapet, trochę na ławę piwną pod pergolą – wszystko w zasięgu aparatu fotograficznego, cyfrowego canona. Tak przygotowany do polowania na wiewiórkę wrócił do domu, trochę przemarznięty i rozpoczął dyżur przy oknie w sypialni.
x x x
W sanatorium w Kołobrzegu, przy stoliku zajętym przez Wandę Kałamucką i panią Helenę, obie w wieku wczesno emerytalnym, miejsca zagospodarowali dwaj panowie przychodzący na posiłki w solidnym opakowaniu. Żadnych dresów, t-shirtów, adidasów. W dobrze dopasowanych marynarkach, jodełka siwa i lekki tenis, koszule ze stojącym kołnierzykiem, kontrastujący, wyrazisty kolor granatu i bordo bez krawata, skórzane obuwie, joop po goleniu – u jednego, yardlay forsowany przez drugiego, tego w marynarce granatowej z delikatnym tenisem. Duża kultura, ciekawa konwersacja, znajomość języka niemieckiego – historia miasta, port Kołobrzeg, rozwój floty turystycznej, Dania, Szwecja, pływanie dystansowe w basenie, codziennie kilometr, zachęta do pływania wspólnego, spacerów nabrzeżem. Informacje, wiedza, oferty konkretne – kawa na tarasie kawiarni z widokiem na morze, choć mroźny wiatr, ale pod kocem, spacer na falochron, choć wiatrzycho potężne – wtedy można nieoczekiwanie przytulić. W rewanżu – ze strony pań, szczególnie Wandy (już byli na ty) – wino z własnych zasobów, własnej produkcji. Bardzo smakowite, oceniono.
- Telewizja? Tylko nie to! Prasa? No nie, dajmy sobie odpocząć od bagna polityki. Tak nisko upaść? Drogie panie, niech się pozabijają skoro myśleć nie potrafią. Bo niby jak, proszę się im dobrze przyjrzeć, czółko na dwa palce, więc gdzie myślenie ma się rozwijać? Jest tyle przyjemniejszych rzeczy na świecie – tym skrótem poleciał w marynarce w jodełkę.
- Na przykład wrażenia estetyczne z podróży, gdzie krajobraz powala. I to wcale nie aż tak daleko. Weźmy choćby Morawy – do rozmowy obrzydzającej politykę dołączył się w marynarce granatowej, delikatny tenis.
Panie były zachwycone, choć rozmowa toczyła się nie pod ich dyktando, ale jednak, pytając o to i owo, wyrażały zaciekawienie, podziw, a gorąco im się robiło, gdy w wachlarzu tematów o sztuce pojawiło się piękno kobiecego ciała – w malarstwie, rzeźbie.
Piękna Helena i śliczna Wanda – to właśnie usłyszały na koniec kolejnego spaceru, kolejnego spotkania przy koniaku dla pań i szklaneczce whisky dla panów, na zakończenie udanego wieczoru. Panowie najwyraźniej podnieśli temperaturę emocji, zapewne i uczuć, odprowadzając kuracjuszki aż pod drzwi zajmowanych przez nie pokoi. Tutaj właśnie, pod drzwiami, kończył się etap pierwszego tygodnia pobytu nad morzem w okresie zimowym, bezśnieżnym, mroźnym.
Panowie uznali, że ten etap polowania mają za sobą i cierpliwe wejdą w czas oczekiwania. Piękna i śliczna nie były zdecydowane, nie chciały, ale chciały…
x x x
Wreszcie fotograf amator trafił. Zauważył, że jest ruch pod szkieletami pergoli, na ławie tańcowała wiewiórka. Ani przez moment w jednym miejscu. Ustawił aparat na sportowe ujęcie i strzelił. Po krótkiej serii zbadał efekt. I powalczył dalej. Ruda była w swoim żywiole. Uważnie spoglądała kręcąc łebkiem, zeskoczyła, wskoczyła. Pobiegła na świerk do sąsiada, wróciła. Przecież tyle orzechów. I znowu taniec i pełna czujność. Ruda kita na sztorc. Bieg, skok. Orzech wart tych zabiegów. Fotograf amator, smakosz win własnego wyrobu, był zachwycony.
Zdjęcia nie były złe, choć obawiał się, że przez szybę złapią refleksy. Gdy przeglądał w komputerze dorobek kilku sesji usłyszał kroki, potem dzwonek. Spojrzał przez okno, jakiś gość w opakowaniu moro, ze strzelbą. Podszedł do drzwi.
- Witold Kałamucki?
- O co chodzi?
- Pan otworzy szerzej, to pan się dowie.
- Słucham…
- Z lasu jestem, z obwodu – sięgnął do kieszeni kurtki i pokręcił mu przed nosem legitymacją. Jakiś Stefan. Werner, albo Wezner, jakoś tak.
- I co z tego?
- Zajmuję to mieszkanie, zgodnie z prawem, żeby była jasność sprawy – uśmiechnął się.
- Żartuje pan – emerytowany inżynier budowlany, amator fotografowania przyrody był pewny, że ktoś mu dowcip zrobił.
- Nie żartuję – facet w moro zdjął czapkę w fasonie Fidela Castro i rozsiadł się w kuchni. – Ja tu przyszedłem na polowanie – oznajmił ziewając. – Lata po tym terenie ruda kita, wiewióra. I ta wiewióra jest celem mojego tu polowania. Ja rudych nie lubię, ani lisów, ani wiewiórek.
- Zaraz, czy ja dobrze słyszę? Wchodzisz, człowieku, na mój prywatny teren i urządzasz tutaj jakieś idiotyczne przedstawienie.
- Tylko nie człowieku – zaoponował i go poniosło. – Tylko nie człowieku – powtórzył groźnie. – Ty przepisów nie znasz, na prawie się nie znasz… A wiesz, że na początek to ciebie powinienem zastrzelić!!!
Emerytowany inżynier wyszedł na korytarz, sięgnął po palto, ubrał się i wyszedł. Pozbierał orzechy, żeby nic nie zachęcało do odwiedzin rudej kity na jego posesji i w sąsiedztwie. Przeszedł się dalej, żeby ochłonąć, spróbować zrozumieć co się stało. Nic mu się nie zgadzało. Znał myśliwych, raczej z opowieści. W rodzinie miał dalekiego krewnego, który dobrych trzydzieści lat temu przyniósł mu zająca na Wielkanoc, żeby z tydzień za oknem wisiał.
Doszedł nad staw, w zasadzie gliniankę po starej cegielni, gdzie jako ostatni utopił się stary murarz Jan Kit, nie pijący nic powyżej pięciu złotych. Zobaczył trzy taplające się kaczki. Wziął kamienie i zaczął je przeganiać. – Na wszelki – rzucił – wypadek – rzucił – gdyby tu przyszedł – rzucił - myśliwy z papierami – rzucił – na odstrzał wszystkiego co się rusza – rzucił. Kaczki poderwały się do lotu.
Wracając do domu zauważył oddalającą się sylwetkę miłośnika strzelania w mundurze moro. Obierał kurs na las, trzymając strzelbę przewieszoną przez ramię lufą do nieba. Na stole w kuchni leżała kartka: jeszcze tu wrócę i zastrzelę, gnoju, ciebie w pierwszej kolejności i nic mi nie zrobisz.
Żeby tylko Wanda zdążyła przyjechać i mnie pochować, aż przestraszył się swoich myśli.
Tekst i fot. Bogumił Drogorób
Napisz komentarz
Komentarze