O Grzegorzu Domżalskim piszę dopiero po raz drugi. Gdy był u progu futbolowej kariery w nowomiejskim klubie Drwęca/Finishparkiet – dla potrzeb reporterskich – wystąpił jako bohater reportażu „Piłkarz miejscowy”, ulubieniec nowomiejskiej publiczności. Aktualnie gra także nad Drwęcą, ale w brodnickiej Sparcie. Stąd ten dzisiejszy tytuł.
Z podwórka
Grzegorz Domżalski trafił do ogólnopolskiego futbolu jak wielu innych grających w piłkę. Podwórko w Tylicach, tuż za Nowym Miastem Lubawskim, szkolne podwórko, szkolne boisko, kopanie do jednej bramki, granie dwóch na dwóch, trzech na trzech, wkrótce reguły gry się zmieniły.
- Jako drużyna szkolna, z Tylic, graliśmy z młodzikami trenującymi w Drwęcy. Oni trenowali pod okiem Andrzeja Leisa. No i po tym meczu trener podszedł do mnie i zapytał, czy nie chciałbym zacząć ćwiczyć u niego, w Nowym Mieście Lubawskim. Oczywiście, że chciałem. Tak się zaczęła moja przygoda z piłką.
Miał wówczas 12 lat i już w głowie zakodował sobie, że ktoś, nie byle kto, bo sam trener piłkarski, zwrócił na niego uwagę, na chłopca z Tylic. Uznał, że skoro tak, to trzeba poważnie do sprawy podejść. Piłka stała się zatem ważną częścią jego życia. Oczywiście, szkoła nie zniknęła z pola widzenia, wszystko było poukładane. Stopnie w szkole i stopnie znajomości piłki, gry, zależności w zespole.
Czerwona kartka
Mając 15 lat znalazł się Grzegorz w szerokim składzie pierwszego zespołu Drwęcy Nowe Miasto Lubawskie, grającej w owym czasie w lidze okręgowej toruńskiej. Trener Janusz Małecki uważał, że w gronie juniorków jest najlepszy. Nie od razu wszedł do pierwszego składu.
- Po prostu, plecak na plecy i na trening albo na mecze do Grudziądza, Golubia-Dobrzynia, Jabłonowa Pomorskiego. Do Brodnicy nie, bo Sparta grała wtedy chyba już w III lidze, a więc oczko wyżej.
Na boisko w pierwszym składzie Drwęcy wszedł podczas meczu barażowego z Olimpią Olsztynek o wejście do IV ligi. Nowomieszczanie rozklepali Olimpię 6:1, a chłopak z Tylic zadebiutował mocnym akcentem, dostał czerwoną kartkę!
- Co miałem powiedzieć? Pewnie za często faulowałem. Trudno, łzy i do szatni.
Gra toczyła się dalej
Mecze ważne i ważniejsze, jak choćby Puchar Wojewódzki w Toruniu. Błyszczał wówczas Dziadek Bielice i w tym finale to ten zespół był faworytem. Wygrała ekipa Grzegorza 1:0, co było regionalną sensacją. Przebudowywał się zespół Drwęcy Nowe Miasto Lubawskie i pokonywał kolejne szczeble piłkarskiej drabinki. Jako Drwęca/Lamparkiet, potem Drwęca/Finishparkiet, wreszcie Finishparkiet Nowe Miasto Lubawskie. Zapełniały się stadionowe trybuny, bo nowomiejscy piłkarze łoili skórę wszystkim rywalom, a jednym z bohaterów tych meczów był Grzegorz Domżalski, z racji wzrostu zwany Małym, jak kiedyś Zygfryd Szołtysik w Górniku Zabrze.
- Mały, gola!
- dopingował go nieustannie najbardziej rozpoznawalny kibic w Nowym Mieście Lubawskim Feliks Moczadło, mistrz stolarski. Najbardziej widoczny, ponieważ kibicował stojąc. - Mały gola! - do dziś słyszę ten doping i radość starszego pana, który na własne oczy oglądał zwycięstwo swojej trzecioligowej wówczas drużyny w Pucharze Polski nad takim zespołami ekstraklasy jak Ruch Chorzów 4:1, czy Lech Poznań 2:0!!! Miał łzy w oczach i wielkie wzruszenie, które dali mu piłkarze znad Drwęcy, a wśród nich jego ulubieniec: Mały!
Nowomieszczanie byli na fali i był to najciekawszy, najważniejszy moment w życiu piłkarskim Grzegorza Domżalskiego i klubu znad Drwęcy. Po tych efektownych zwycięstwach pod trenerem Tomaszem Arteniukiem, zrobili furorę nie tylko w Pucharze Polski ale też awansując do II ligi. Był to wówczas drugi poziom ligowych rozgrywek w Polsce, a grać trzeba było z takimi zespołami jak Zagłębie Sosnowiec, Widzew Łódź, Piast Gliwice czy Lechia Gdańsk. W regionie natomiast nie było zespołu wyższej marki, ani w Bydgoszczy, ani w Toruniu, ani w Olsztynie. Zawisza, Elana, Stomil czy Jeziorak popadły w stan letargu, kłopoty natury organizacyjnej, ale nie o tym tutaj... - W II lidze zespół przejął trener Andrzej Wiśniewski, zrezygnował z 12-13 zawodników, wprowadził jakąś armię zaciężną. Gdybyśmy grali w składzie w jakim wywalczyliśmy awans uważam, że byłoby znacznie lepiej. No cóż, przygoda z II ligą nad Drwęcą trwała jeden sezon, szkoda.
W ligową Polskę
Grzegorz Domżalski, choć spadł z zespołem klasę niżej, otrzymał ciekawe propozycje. Grał bardzo dobrze, znakomicie czytał grę, realizował zadania postawione przez trenera, był zawodnikom zdyscyplinowanym. Nie brakowało mu samodzielności, improwizacji, a techniką imponował już podczas gier podwórkowych, doskonaląc na zajęciach z trenerem. Nie był łowcą bramek, jak koniecznie chciał wierny kibic Feliks Moczadło, wypracowywał natomiast sytuacje kolegom. Z reguły to ostatnie podanie w jego wykonaniu otwierało drogę do bramki. To był atut, na to zwracali uwagę trenerzy, za to chcieli go mieć u siebie.
- Biegałem w bocznych rejonach boiska, stamtąd szły moje dośrodkowania, wykonywałem rzuty rożne, rzuty wolne, a koledzy dokładali nogę albo głowę. Nie miało znaczenia czy grałem po lewej czy prawej stronie. Do tego byłem szybki!
Skończył 23 lata, był kawalerem i zaczął nowy etap piłkarski, który nazwałem – dla potrzeb reporterskich – etapem zamiejscowym. Chodzili koło niego działacze KSZO Ostrowiec Świętokrzyski, wybrał Ruch Chorzów, klub legendarnego Gerarda Cieślika. Tam pracował pod okiem szkoleniowców: Marka Wleciałowskiego i Słowaka Duszana Radolskiego. Wypożyczony na pół roku do GKS Katowice trafił pod skrzydła Jana Żurka. Pamiętny mecz to półfinał Pucharu Polski na Stadionie Śląskim Ruch Chorzów – Legia Warszawa, wygrany 1:0 przez ekipę Grzegorza Domżalskiego. W finale już niestety, porażka z Lechem Poznań 0:1.
Bliżej domu
Piłkarska kariera, to także wędrowanie. Wrócił bliżej domu, oferta była z Olimpii Grudziądz. Grał w tej ekipie w II lidze, awansował z nią do I ligi. I znów kilka lat, jako piłkarz zamiejscowy. Ponad trzy lata.
W okresie ostatnich kilku lat dał się poznać jako zawodnik Startu Warlubie, zespołu skutecznie sponsorowanego przez lokalną firmę JAGR, z rewelacyjnymi wynikami sportowymi, nasycony sukcesem powrócił w rodzinne strony, do Tylic. Ożenił się, zbudował dom, wraz żoną Martyną cieszą się 8-letnią Antoniną i 3-letnią Zuzanną.
- Życie rodzinne to podstawa, piłka już nie jest najważniejszą częścią mojego życia. Jest bardziej dodatkiem. Pracuję w jednej z firm nowomiejskich, Grałem trochę w Drwęcy Nowe Miasto Lubawskie, teraz gram nad Drwęcą, w koszulce Sparty Brodnica. Mam 36 lat, czuję się jeszcze potrzebny na boisku mojego nowego, zamiejscowego klubu.
Jako piłkarz dobrze wyszkolony i wychowany, postarał się nie marnować czasu i ukończył zajęcia pozwalające otrzymać licencję UEFA „B”, pozwalającą na pracę w futbolu.
Codziennie przejeżdża obok szkoły w Tylicach, obok boiska piłkarskiego. Może kiedyś znajdzie chłopca, któremu powie: przyjdź do klubu, masz zadatki na dobrego piłkarza, też tak zaczynałem.
Tekst i fot. Bogumił Drogorób
- U siebie, w Tylicach. Stąd wszędzie blisko – nawet do Brodnicy.
Napisz komentarz
Komentarze