Rycha Rzeszotarę, człowieka znikąd, poznałem kiedyś na uroczystym spotkaniu jubileuszowym 150-lecia OSP w remizie. Znamy się lat kilkanaście, a spotkania z nim zawsze wnoszą coś nowego do moich notatek, reporterskich zapisków.
Dostałem SMS od człowieka, którego w zasadzie nie znam bliżej, wiem tylko, że uważnie czyta prasę, bo lubi mieć papier w ręku, a nie ekran przed oczami. I pisze tak: co się dzieje z panem Żeszotarą, dlaczego zniknął? Tej treści SMS od człowieka, którego nie znam bliżej.
Rzeczywiście, dawno z Rychem się nie widziałem. Żeby się zebrać tu czy tam, gdzieś bliżej czy dalej, wystarczy mi drobny impuls. Pozornie drobny, a jednak ważny. W tym przypadku chodziło o nazwisko. Żeszotara!
Żeszotara? Do tej pory uważałem, że pisze się inaczej. Do głowy nie przyszło, żeby z kropką. Do głowy mi też nie przyszło, żeby sobie tym głowę zawracać. A jednak! Pojechałem znanym sobie szlakiem, w majowy dzień leniwy, bezdeszczowy. Wyłącznie w tym celu. Wyjaśnić wypadało. Poszukać etymologicznych konotacji. Oczywiście, odwiedzić druha, dobrego człowieka, o spojrzeniu szczerym i otwartym, uśmiechu szerokim jak linia horyzontu, gdy z lasu się wyjdzie na szczere pole.
Kobieta
Usiedliśmy jak zwykle w kuchni. I niespodzianka – zamiast ceraty kolorowy obrus, lniany, w maki. Firanki w oknach. Co jest? Rozglądam się. Z wiszących szafek na naczynia, z drzwi lodówki poznikały przyklejone papierki z zapiskami codzienności: co robić, gdzie pójść, z kim się spotkać, do kogo zadzwonić, co kupić.
- Co jest? – spoglądam na niego - zmiana dekoracji?
- Ciiiiiiszej! – puszcza oko i wskazuje głową na pokój.
- Że niby…
- Co ja ci będę gadał – Rychu dźwiga się z krzesła. – Weronka! – rzuca w stronę drzwi. – Weronka! Chodź tu do nas! Poznasz mojego przyjaciela sprzed lat – tajemnica szuru-buru w pokojach wyszła na jaw. – No pokaż się! – zachęcił.
Weronka w pełnej krasie, w fartuszku kuchennym, seledynowej bluzeczce pod spodem, chustce na głowie, którą właśnie zdejmowała ukazując warkocze splecione i ułożone jak Julia Tymoszenko. Okazuje się, że są jeszcze takie kobiety i takie fryzury. Rumiana, wiek trudno zgadnąć, pewnie lekko przed pięćdziesiątką. Nastawiła wodę na kawę czy herbatę i – przepraszając, bo jeszcze to i tamto musi zrobić – wróciła na pokoje, kończąc swoją obecność w kuchni słowami: Ryśku, jak woda się zagotuje zrobisz gościowi kawę, a ja jestem obok, w każdej chwili, jak zawołasz…
- W każdej chwili jak zawołasz? – pytam Rycha. – Kobieta do sprzątania?
- Początkowo tak było, ale… - gwizdek czajnika poderwał Rycha, kawa dla mnie, herbata dla gospodarza. – Tak było, a potem, wiesz… Weronka jest wdową. Wiecho Walichnów był murarzem i pijakiem. Ciężko z nim miała, potrafił natrzaskać po pysku, co przyniósł z roboty, przechlał. Pod koniec pił już wszystko, wszelkie wynalazki. Oprócz smoły i lepiku wszystko. W głowie mu się porąbało. Gdy otworzył złomowisko rakiet i promów kosmicznych przyjeżdżali nawet z daleka, zobaczyć te cuda. Liczył się przede wszystkim napis na płocie: Kosmiczny Złom. A on miał wszystkiego kawałek blachy i wmawiał każdemu, że to z promu „Columbia”. Wyobraź sobie, że byli tacy, którzy uwierzyli, świat drogi przemierzyli, żeby zobaczyć kawałek czegoś z kosmosu. A talent miał Wiecho do opowiadania!!! Ale, jak to w życiu, nie wszystko się układa. Umarł Wiecho Walichnów z przepicia, do końca uważając, że najlepiej smakuje paliwo rakietowe. Weronka została sama, bo synowie, jeden w Gdańsku drugi w Toruniu już samodzielni, rodziny swoje mają i tak dalej. Poprosiłem kiedyś, żeby przyszła, na sprzątanie, chałupę ogarnąć. Przyszła raz, drugi, trzeci. No i jest, jak widzisz. Sam się dziwię, że ja, stary kawaler, a jednak. Ona dostaje to co chce, ja dostaję od niej. Sama słodycz, nie wiedziałem, że tak może być. Wracam dajmy na to z lasu, zarobiony po uszy, a ona czeka, nie tylko z obiadem, ale jest już bez majtek… Wyobrażasz sobie? Już choćby za to ją lubię. I najważniejsze, przestałem chodzić po prośbie. Tu, tam, wiesz…
- No widzisz, Rychu, życie składa się z niespodzianek… Ile razy przyjeżdżam do ciebie zawsze mam szansę, że czymś mnie zaskoczysz – sięgnąłem po ciasto, domowej roboty, wiadomo, że Weronka zrobić musiała, tę drożdżówkę z kruszonką.
- Ale, ale, ja tu o sobie, a ty przecież nie przyjechałeś, ot tak…
- Niby ot tak, choć prawdę mówiąc, chciałem się dowiedzieć jak ty się właściwie nazywasz?
- No nie, człowieku, chyba żartujesz – Rychu aż oczy przetarł, jak po rozespaniu.
- Nie żartuję. Dostałem mianowicie od kogoś SMS, że chętnie czyta to co ja piszę, uważaj, o Żeszotarze! Kapujesz? Więc jak to jest, z twoim nazwiskiem?
- Mniej więcej wiem – Rychu roześmiał się. – Jest takie kuchenne urządzenie, proste jak skrętnica, czyli sito z dziurami. Do mąki przesiewania
- Durszlak?
- Od razu słychać, że jesteś z Pomorza, bo durszlak to z niemieckiego. Więc Rzeszotara bierze się od rzeszota. A durszlak, nawiasem mówiąc, to nie sito, tylko blaszana micha z dziurami i rączką. Makaron, przykładowo, możesz odcedzić. Ale Żeszotara, oczywiście, też się zdarza. Mam to nawet na papierze! Poczekaj chwilę
Milicjant
I tu się zaczęła opowieść, która wpędziła nas w długi wieczór z nalewką z pigwy w roli głównej, a Weronka już przygotowała dla mnie posłanie w pokoju gościnnym. I grzecznie przysiadła do nas, słuchając Rysiowego gadania.
- Gdy miałem dwanaście lat, a było to w 1972 roku – pociągnął Rychu - podczas zimowych zabaw za starym młynem, na stawach, załamał się lód. Kolega zaczął się topić. Znalazłem jakąś sztachetę, położyłem się na lodzie i jakoś tego chłopaka, kumpla z młodszej klasy, udało się wyciągnąć. I była uroczystość. Komisariat, ktoś z urzędu, ze szkoły, milicja na galowo. I ten najważniejszy milicjant, chyba szef komisariatu w gminie, wziął dyplom i zaczął czytać, bo ze łba jakoś mu się nie układało. I czyta tak, absolutnie oryginał: Ryszardowi Żeszotaże, dzielnemu chłopcowi ze szkoły w Pognieczynach, za obywatelską postawę i dzielną akcję, uratowanie życia koledze, podziękowania składają… Do tego dyplomu była nagroda rzeczowa: kij hokejowy, krążek, łyżwy z butami. Prawdziwe hokejówy! A gdzie u nas pojeździsz na takich łyżwach? No gdzie? Oczywiście na stawach. Poczekałem do następnej zimy, wszystko pozamarzało. No to gramy w hokeja, kto ma łyżwy na łyżwach, kto nie ma na butach, z gałęziami w łapach. I nagle, trach! Lód
się załamał, wpieprzyłem się osobiście, blisko brzegu. Krążek się utopił. Tyle. Gra się skończyła i hokej się skończył w Pognieczynach i okolicy. Został ten dyplom – Rychu wyciągnął rulon. Stało jak byk: Ryszardowi Żeszotaże, dzielnemu chłopcowi…
Mechanik kuli ziemskiej
Zeszło nam do nocy. Na opowieściach z kilku stron świata bliskiego, położonych za lasem, za wypaleniskami, za stawami, za resztkami starego wiatraka, za rzeczką płynącą wartko od strony niewielkiego wzgórza, za poranną mgłą, za starą stodołą drewnianą, obłożoną złomem narzędzi rolniczych sprzed lat.
Na śniadanie Weronka uszykowała przepyszną jajecznicę na boczku, życzliwy uśmiech i świeże, jeszcze ciepłe bułeczki, po które pojechała rowerem do piekarni dawnego GS-u całe pięć kilometrów w jedną stronę.
- Jak już ty jesteś, tyle świata drogi przejechałeś, to powinieneś odwiedzić pana Pacha. U pana Pachy jest świat kolorowy, do opisania, namalowania, pole popisu dla artysty.
- A któż to jest pan Pacha?
- Dobre pytanie. Otóż pan Pacha jest to gość bez imienia. Nawet najbliżsi sąsiedzi nie wiedzą. Tylko pan Pacha i pan Pacha, z panem Pachą, u pana Pachy. I tak już jest. Tak to się trzyma. Pan Pacha twierdzi, że jest rzemieślnikiem wszelkich branż, a w gminie zarejestrował działalność gospodarczą pod nazwą: mechanizacja kuli ziemskiej. Najpierw wziął się za stolarkę meblową. Wyszło na to, że wiór mu wszedł w palec i zaniechał tych precyzyjnych obróbek z krzesłami, stolikami ozdobnymi. Poszedł na wielką zmianę. Postawił na trumny. Szło mu topornie, bo mało klientów. I znów na drewnie się przekręcił. Trumnę sosnową sprzedał jako dębową. Żeby była ciężka, jak to dębowa, nakładł w środek trochę cegieł. Osobiście tego nie widziałem, ale opowiadali, że jak szedł pogrzeb na cmentarz i przebierańcy nieśli trumnę, to gdy z ramion opuścili na ręczne uchwyty, odpadło dno! I te cegły ciężkie.
- I nieboszczyk?
- Co ty! Nieboszczyk trzymał się wieka, rozumiesz?
- Nie bardzo.
- Z trumien pan Pacha przerzucił się na ptaszki z drewna. Rzeźbi, maluje, sprzedaje. Ma wzięcie. Idą za granice nawet. Można powiedzieć, że odlatują. Kulę ziemską okrążają… Rozumiesz?
Za radą Rycha Rzeszotary postanowiłem udać się do wyjątkowego zapewne człowieka, pana Pachy. Na większy reportaż. Skoro to po drodze?
Tekst i fot. Bogumił Drogorób
Napisz komentarz
Komentarze