Zbieram, żeby się nie zgubiły, żeby nie uciekły z pamięci, żeby miały fason i klimat czasu minionego i teraźniejszego. Epizody, fragmenty pewnej całości, nowej książki, która powstaje, być może zbyt wolno, ale staram się.
Chciałbym zagrać w cyrku, albo...
Jest wieś Gorczenica, blisko Brodnicy, w stronę Rypina. Przynajmniej raz w roku trzeba tam być. Więc jadę zobaczyć i posłuchać o czym śpiewają seniorzy, co i jak grają, co im sprawia przyjemność. W tej muzycznej jesieni – impreza zwykle zaczyna się pod koniec września – słuchać różne tony, repertuar jest biesiadny, patriotyczny, romantyczny, miłosny. Panie i panowie śpiewają jak z nut, chociaż nutowego zapisu im nie trzeba, ważne są tylko słowa pieśni, piosenki zapisane dużymi literami, żeby można odczytać bez okularów. Chyba, że ktoś koniecznie musi nosić denka od butelek...Początkowo przegląd miał charakter konkursu, ale idea się szybko rozsypała. Kobitki z KGW zaczęły się kłócić: my były lepsze, a nie wy i tamte drugie, lafiryndy. My lafiryndy? To wy fałszujeta, że aż słychać w Brodnicy. My swoje wiemy, jedno wielkie oszustwo!
Uznano, że coś jest nie tak, że lepiej podziękować jurorom, bo gdy do akcji wejdą chłopy od akordeonów i bębnów mogą być problemy. Nie ma konkursu, jest przegląd. Wszyscy zadowoleni, wszyscy z dyplomami, wszyscy ze zdjęciami, statuetkami, kwiatami. No! I tak ma być.
Razu pewnego zaczepie mnie zdolny akordeonista, dobrze przebierający palcami. I mówi, że ma dwa marzenia.
- Jakie – pytam – te marzenia?
- Chciałbym zagrać w tym..., no, w cyrku. W tej cyrkowej orkiestrze.
- Ale, ale...
- Pan mi to, redaktorze, załatwi?
- Ja? - chciałem się roześmiać, ale widzę, że akordeonista nie fałszuje, nie wypuszcza mnie. - Nie znam tego środowiska, nie mam kontaktów. Ale moment, ma pan jeszcze drugie marzenie.
- No tak, racja – przypomina sobie. - Mam także marzenie zagrać w tej, no, tej orkiestrze na promie. Prom płynie, orkiestra gra. Widziałem w telewizji. Da się coś zrobić?
Miałem kolegę z liceum, po studiach w Sopocie został na Wybrzeżu. Pracował kiedyś w PLO, miał znajomości u armatorów różnych, związanych z komunikacją promową. W ten sposób akordeonista poznany w Gorczenicy trafił na prom płynący do Helsinek. Spełnił swoje marzenie. Sądziłem, że pogra przynajmniej rok. Zszedł po pierwszym rejsie.
- Podłoga mi odpływała. Bujało nieustanne. Kiedy stoję na scenie w Gorczenicy, to mam pewność, że stoję. A tam mnie niosło, z kąta w kąt. Cyrk byłby lepszy...
Nie wiem co się z nim dzieje. Zniknął z pola widzenia, z estrady w Gorczenicy i estrad festynowych, od Bachotka, po Górzno, Zasady i Świedziebnię. Gdzieś pewnie gra. Chyba ma nowe, twórcze marzenia. Popieram je niezależnie od miejsca grania.
Motocyklista
Fragmentem wiersza Leszka Aleksandra Moczulskiego chcę tu zagrać - uzasadnienie tego kroku nie jest konieczne.
"…Obracają się zegary
Ważą wagi, mierzą miary
Obracają się wiatraki
Serca biją, lecą ptaki
Ludzie idą w dróg rozstaju,
Ale kiedyś nie wracają… "
Był taki jeden, który nie wrócił. Jechał motocyklem. Nie dojechał, choć, jak wieść gmina niesie - jeździ do dziś. Kiedyś byłem we wsi, po której nocą jeździł motocykl i kierował nim facet, który zginał w wypadku na ostrym zakręcie, bo szosa się wiła. Zabił się o słup elektryczny. Od śmierci straszy mieszkańców jeżdżąc. Ta wieś na południowych Kaszubach. W tamtejszej spelunie jeden z zapytanych o jeżdżącego nieboszczyka spojrzał na mnie i poprosił, żebym usiadł. Zamówił dwie setki. Na mój koszt. Zgodziłem się bez zbędnych ceregieli. Wypiliśmy. Wtedy spytał:
- Wiesz dlaczego on tak jeździ?
- A skąd?
- On nie wie, że umarł...
Gość, który łyknął na mój koszt dwie lufy przypominał postać z pewnego wiersza. Siedział nad porcją flaków w knajpie jakich wiele nad Wisłą, Brdą i Drwęcą. Znów przywołam Leszka Aleksandra Moczulskiego, bo jakoś się składa:
"Jest tam knajpa zadymiona. podejrzanych mnóstwo osób.
Te spojrzenia znad zagrychy w peryferie twego losu.
Jedna wódka, druga wódka. Tutaj nic się zrobić nie da.
Tutaj szczęście można kupić. Tutaj miłość można sprzedać".
Wracam do siebie, na Pojezierze Brodnickie. Jakoś niezauważenie mi to przechodzi: do siebie. Przecież u siebie byłem w Bydgoszczy, potem u siebie oznaczało Toruń, ponad dwadzieścia kilka lat… Teraz u siebie jest w innym miejscu, jeszcze wrócę do tego… U siebie!
Gdzieś po drodze na Wiele i Brusy znajduję przejazdem Silno. Wieś jak wieś, ale już raz mi ta nazwa już przeleciała. Okazało się, że pamięć mam względnie dobrą. A więc sytuacja z filmu Krzysztofa Zanussiego „Iluminacja”. Jest tam postać studenta fizyki Franciszka, a rolę tę reżyser powierzył młodemu operatorowi Stanisławowi Latałło. Ów student ma szkolenie wojskowe, rzecz się bowiem dzieje na początku lat 70. minionego wieku, kiedy na wojsko chodziło się do Studium Wojskowego – ja musiałem chodzić w poniedziałki – zwanego Pentagonem niemal tak samo we wszystkich ośrodkach akademickich. Maszerują fizycy trzema plutonami ze studentem Franciszkiem, któremu za duża czapka z orzełkiem bez korony skacze na łbie, a major – pewnie dowódca – instruuje: nogi wyrzucamy przed siebie i silno uderzamy, razem, równo, głośno, silno... Franciszek uderza silno. Wiem teraz skąd ta nazwa wsi między Chojnicami a Tucholą, druga taka sama pod Toruniem. I smutna wieść na koniec tej frazy – zdolny operator filmowy Stanisław Latałło, miłośnik himalaizmu, ginie w wyprawie na Lhotse. Zostaje tam, gdzieś wysoko, w skałach.
Pewien Gruzin
Po nazwy potrafiłem jeździć dziesiątki kilometrów, ale bywało, że wpadały na mnie przypadkiem, albo pisałem ze słuchu. Po latach niemal trzydziestu, przyjechał do kraju kolega z czasów studenckich, tyle że z Uniwersytetu Śląskiego. Aktor, dziennikarz, wychowawca w zakładzie karnym, w USA rzemieślnik różnych branż, znowu dziennikarz, radiowy, polonijny. Jedna z rozgłośni w Chicago zainteresowana jego głosem i pomysłami. W dwóch słowach: Jarosław Maculewicz.
Dzień i noc wspomnień. Różny rozkład akcentów, różne interpretacje, choć zgoda do faktów. Trzydzieści lat, szmat czasu. Sleeping. Gry plan na nadchodzące dni. Powrót do przeszłości, czyli Toruń. Współczesność, czyli Pojezierze Brodnickie.
- A może Zgniłobłoty? - pytam.
- W każdej odsłonie. Nawet jeżeli to żarty – Jarek akceptuje.
- Nie ma żartów! Wieś o tej nazwie bardzo konkretna.
- Nawet gdybym miał zobaczyć tylko drogowskaz – już wiem, że ze Zgniłobłot nie zrezygnuje.
Jedziemy. Jeden adres, jeden dom, jedno gospodarstwo – Łucja i Janusz Zielonko. Gościmy się, opowiadamy sobie o lokalnej twórczości, o kole gospodyń wiejskich, o palmach wielkanocnych, chóralnych śpiewach. Proszę Łucję, żeby zaśpiewała hymn Zgniłobłot.
- Za chwilę będę gotowa – i poszła do drugiego pokoju. Hymn Zgniłobłot to coś znaczącego, więc przebrała się z codzienności w odświętny strój ludowy, który nosi cały zespół „Złoty Krąg”, w którym Łucja śpiewa i tańczy. Jedynie przy okazji ważnych wydarzeń.
Płyną wzruszające, ciepłe słowa. Robię zdjęcia, Jarek filmuje i nagrywa, Janusz roni łzę, nie ukrywa emocji. Jarkowi to nie umyka, trzyma go w kadrze. Jak to wykorzysta, w radio? Pewnie zawiesi na portalu, w studio radiowym naopowiada, a hymn się sam obroni. Siedzimy pijąc kawę, jest niedzielny placek drożdżowy z kruszonką, są opowieści. Pytają Jarka o Amerykę, on o Zgniłobłoty, skąd ta nazwa.
- Bo na przykład Chicago ma dość oryginalną etymologię...
- Słuchamy! - sięgnąłem po niedzielny placek drożdżowy z kruszonką, pyszności. Przeczuwałem, że opowieść będzie długa, ale czy prawdziwa, czy też bliska prawdy? W każdym razie mogłem zweryfikować, czy Jarek, w ciągu trzydziestu lat rozwinął swój talent narratora, opowiadacza wydarzeń z tego świata i... nie z tego.
- Otóż w Tbilisi, a w zasadzie w Tyflisie, żył pewien Gruzin, niejaki Rustam Cziwadze. Jego dziadek Rezo był piekarzem, ojciec, Kacha Cziwadze, naturalnie przejął po nim, a Rustam po ojcu. Po ich pieczywo się szło nawet z daleka, z odległych dzielnic Tyflisu. Ten Rustam miał największego pecha. Rewolucja w Rosji, Sowieci rozpychają się, po Kaukazie się rozbiegają. Rustam Cziwadze zwinął więc interes, który zapewne wpadłby w łapy komisarzy ludowych i ludu pracującego. Wziął co miał, żonę Tamarę i dwóch synów – Djumbera i Dursuna, ruszył do Odessy, tam na statek i do Ameryki. Tam znalazł się w mieście dużym, jakiego w życiu nie widział. Jednak to miasto było bez nazwy...
- Jak mówisz? - wrzuciłem przecinek.
- W Ameryce różne rzeczy się działy, się dzieją, nic dziwnego. No więc Rustam Cziwadze zaczął działać w branży piekarniczej, robił to co potrafi. Dość szybko, po roku, dwóch, firma Rustama Cziwadze zyskała renomę. Po najlepsze pieczywo, bułeczki, rogale chodziło się do Rustama Cziwadze. Amerykanie jak to Amerykanie, nie lubią długich nazw. Jadą skrótami. Po co mówić Robert, wystarczy Bob, po co Richard, skoro jest Dick, po co Joseph skoro lepiej Joe. I tak dalej i temu podobne. Więc dość szybko po pieczywo chodziło się nie do Rustama Cziwadze, tylko do Czika. Chodzili wszyscy do Czika, bo u Czka pieczywo było first class. Jeździli z odległych dzielnic, metrem z przesiadkami. Całe miasto jeździło, które jeszcze nie miało nazwy. A w języku angielskim iść znaczy to go, i z tego właśnie układu powstało słowo Czikago, po angielsku zapisane jako Chicago. I stąd ta nazwa... Proste?
Wyszliśmy na ganek zrobić zdjęcia. Łucja w tym swoim stroju ludowym. Spadł deszcz. Letni, sierpniowy. Nie chowaliśmy się pod dachem, nie otwierałem samochodu. Pasowało nam to miejsce pod niebem, między Chicago i miastami naszych młodzieńczych lat – Katowicami, Bydgoszczą, Toruniem, Ustroniem-Polaną, Sopotem, Gdynią, a teraz Brodnicą.
Bogumił Drogorób
Fot. Jarosław Maculewicz
Napisz komentarz
Komentarze