Gasthaus – Teodozjusz Lewalski w Wielkim Głęboczku. Tam zatrzymywali się podróżni na posiłek, niektórzy tylko po to, żeby zaczerpnąć wody ze studni i chwilę odpocząć. Wśród nich byli także jeńcy wojenni, pędzeni na zatracenie.
Jerzy Lewalski z Wielkiego Głęboczka opowiada historię, która – choć to tylko drobny epizod – wpisuje się w opowieść o losach jeńców sowieckich, niemieckich, wśród nich także Aleksandra Sołżenicyna, późniejszego rosyjskiego pisarza, autora „Archipelag GUŁag”, noblisty.
- Moja rodzina pochodzi z Prus Zachodnich, w ówczesnych granicach Europy, z okolic Dąbrówna, Turowa – zaczyna swoją opowieść Jerzy Lewalski, regionalista pasjonat historii. – Mój dziadek Julian urodził się w Łążynie za Lubawą, mój ojciec Teodozjusz tamże. Dziadek Julian ożenił się z Bertą Banaschewską i po zaślubinach zamieszkali na dzierżawie karczmy (gasthaus) w Tereszewie, ponieważ Berta pochodziła z rodziny kupców wiejskich. Po latach pracy na tej dzierżawie zakupili siedlisko tutaj, w Wielkim Głęboczku, z funkcjonującą karczmą. W domu rozmawiano po polsku i po niemiecku. Mój ojciec Teodozjusz, mając 18 lat, stanął do obrony kraju w 1920 roku. Kaleczył język polski, śmiano się z niego w koszarach z tego powodu, ale dowódca stanął w jego obronie, bo był żołnierzem dzielnym i dobrze się spisał w walce z bolszewikami. W 1929 roku ojciec ożenił się z Wiktorią Siatkowską z Lip za Lubawą. W 1939 roku został wezwany do obrony kraju, walczył pod gen. Tadeuszem Kutrzebą, to nazwisko potem wspominał. Trafił do niemieckiej niewoli, ale po jakimś czasie udało mu się stamtąd wydostać, prawdopodobnie dlatego, że znał dobrze język niemiecki. W każdym razie wrócił do Wielkiego Głęboczka i prowadził wraz z mamą Gasthaus.
Jerzy Lewalski wyszukuje zdjęcie z tamtych czasów i idziemy na drugą stronę szosy, gdyż z tego właśnie miejsca uwieczniono niegdyś ową karczmę. Gospodarz jest bardzo precyzyjny w opisie i opowiadaniu.
- Właściwie powinniśmy wejść jeszcze wyżej, ponieważ na zdjęciu widoczne są jeszcze fragmenty zabudowań dalej położonych, ale mniej więcej wiemy o co chodzi. Po lewej stronie domu, patrząc od szosy, tam gdzie teraz jest dobudowany garaż, była drewniana furtka, przed karczmą żelazna poręcz z szyny kolejowej, bo gdy ktoś konno jechał konia tam zostawiał, przywiązywał do tej szyny i szedł do gasthausu. Wchodziło się od frontu, nie jak dziś, od podwórza. Natomiast przez drewnianą furtkę szło się bezpośrednio do ogrodu, gdzie była studnia. Szło się kamiennymi schodkami, do dziś one są. Nareszcie dochodzimy do zimy 1945 roku. Od strony Olsztyna, przez Ostródę, ciągnęły sznury jeńców, w mundurach, w cywilnych ubraniach. Zatrzymywali się wszyscy, żeby napić się wody. Miałem wówczas 3 latka, brat 14. Ojciec pokazywał którędy do studni, pewnie dawał jakieś kubki, pewnie mieli swoje menażki. Pojmani, tak ojciec mówił o nich. Brat Kazimierz, niestety już nie żyje, wiedział więcej. Mógłby pewnie więcej opowiedzieć. W każdym razie mogę powiedzieć, jak ja to widziałem i z ojca opowieści, że szło kilkudziesięciu, to znowu kilku, kilkunastu. Ojciec zwrócił uwagę, że Rosjanie prowadzili swoich, jakiegoś Niemca, a strażnikami byli Tatarzy. Ponieważ wszyscy się zatrzymywali jest wielce prawdopodobne, że wśród tych jeńców była grupa z Aleksandrem Sołżenicynem. Nie zdarzyło się bowiem, żeby przeszli bez przystanku u nas… Nie zamierzam tu oceniać zachowania mojego ojca, po prostu chrześcijańska zasada: spragnionego napoić.
Być może ta opowieść jest mało znacząca, w kontekście twórczości rosyjskiego pisarza, natomiast ciekawa dla badaczy śladów Aleksandra Sołżenicyna na polskiej ziemi, na początku jego drogi do rosyjskich łagrów, pędzonego na zatracenie.
Tekst i fot. Bogumił Drogorób
Napisz komentarz
Komentarze