Krąży. Nogi szeroko rozstawione. Wolno, krok za krokiem. Przystanek przy równiutko ściętym żywopłocie, śniegiem posrebrzonym. Czepianie się grubszych gałązek, stanie, spoglądanie za siebie. Gadanie coś pod nosem do siebie.
Czoło zmarszczone,
intensywnie pracuje. Jakaś myśl się rodzi albo już się urodziła i nagle uciekła. Machnięcie ręką, pogodzenie się z ucieczką myśli, być może jakiejś ciekawej koncepcji. Na chwilę? Na cały dzień? Kto wie? Kod pamięci w strzępach.
Spodnie nieco przydługie ciągną się za butami. Jupka na watolinie w kolorze ciemnego fioletu. Na głowie czapka narciarska zaciągnięta mocno na oczy. Na gęstej brodzie siada sypiący śnieg. Spoglądając na świat, unosi głowę do góry. Ręce rozrzucone jak wiatrak, rękawiczki z innych par. Gdyby stanął na skrzyżowaniu, mógłby kierować ruchem drogowym.
Myśl jest taka, żeby iść. Otóż to! Wyjść szczęściu naprzeciw... Ja idę, idzie gdzieś tam szczęście... Muszę je spotkać, a spotkam jeżeli będę szedł, bo jak się idzie, to musi się gdzieś dojść... Wtedy dojdzie się tam, gdzie się nawet nie chciało dojść... A jednak się idzie, bo gdzieś po drodze nieoczekiwanie szczęście można spotkać...
Bełkot, ale uśmiech nadziei. Nawet próba szybszego kroku. Nagła ochota zmierzenia się z pogodą, dystansem nieokreślonym, czasem, padającym śniegiem, zacinającym wiatrem. Tej energii starcza na kilkadziesiąt metrów, w sam raz by dotrzeć tam, gdzie na podwórku stare samochody, graciarnia widoczna z ulicy. Obok sklepik z towarem różnym. Dwa kroki dalej miejsce stania, siedzenia, gadania, piwa popijania. Ale nie dziś. Śnieg na stole, śnieg na ławce. Nikt nie cumuje. Mimo to zagląda. Rozkłada ręce, wyrażając zdumienie. Naprawdę, nikogo nie ma. A dlaczego nie ma? Myśl pojawia się, pytanie dręczące się budzi, nieomal pretensja. W geście dłoni to pytanie, tej odzianej w żółtą rękawiczkę. Dlaczego?
Przejeżdżająca piaskarka sypie ostro mieszanką soli i piasku. Szeroki rozrzut, piach uderza go w nogi. Tak się życie układa, że jedna kłoda więcej czy mniej nie robi mu już różnicy. Przy okazji chodnik posypany. Może teraz iść pewniej codziennym szlakiem, z codzienną nadzieją, że szczęście gdzieś tam dalej jest.
Z autobusu
wysypują się szkolne dzieciaki. Poznają go po fioletowej, mieniącej się jak tafta, jupce.
- O! Heniuś bokser idzie!
- Heniuś! Gdzie idziesz? Znów daleko idziesz?
- Heniuś! A chcesz w mordę? Chodź na boksy, no chodź!!! Boisz się...
Te okrzyki dzieciaków szkolnych działają jak bodziec. Powraca myśl przewodnia: iść. Idzie. Kroku przyspiesza ile może. Powoli znika lawina szyderczych głosów.
- Chcesz w mordę? - dochodzi go jeszcze z oddali.
Znany był Heniuś. Henryk Pokiera, gazety o nim pisały. Utalentowany junior, w największym skrócie. W lekkopółśredniej chodził. Dobrze poruszał się po ringu. Wygrał bodajże olimpiadę młodzieży, zdobył wicemistrzostwo Polski. Do kadry narodowej nawet go wzięli. Pamiętny mecz młodzieżowców z Turkami w Łodzi. Straszna szarpanina. Najwięcej o nim napisano. Wszedł Henryk Pokiera do ringu, usiadł na stołeczku w narożniku, trenerskich rad słuchając. Sędzia woła na środek. Na przywitanie. Wstał, podszedł i przymalował Turkowi bez zmrużenia oka. Z lewej. Takie przywitanie wykonał Henryk Pokiera - Polska. Ciężki nokaut. Turek ożył dopiero w szpitalu. W ten sposób Henryk Pokiera wszedł do annałów międzynarodowego boksu. Potem jego bili, on bił innych. I tak do końca kariery. Coś musieli mu wybić z głowy, bo mówił niewiele, bąkając tylko pod nosem.
Trzydzieści sześć lat
- do szkół za późno, do życia nie bardzo. Pomarli rodzice, został kątem u siostry. Gdy szwagier powiększył rodzinę o szóstego potomka, Heniusia pognali. Żeby sam sobie radził. - Bo życie, Heniu - mówił mąż siostry - jest cholernie trudne w tych czasach. I w tych stronach. Widzisz, ja jestem fachowiec, murarz. Pić przestałem i nie mam roboty. A piłem wszystko, sam wiesz, oprócz smoły i lepiku. No i do paliwa lotniczego dostępu nie miałem. Widzisz, Heniuś...Nie damy rady tak razem, w tyle ludzi, w tym zasranym świecie...
Henryk Pokiera odszedł bez słowa. To ostatnie nie sprawiło mu akurat trudności. W gestach i twarzy był jednak żal. Widziano go w różnych miejscach w mieście. Tu przenieść, tam wnieść, jakaś przeprowadzka, jakiś transport, coś przepchnąć, ustawić. Drobne pieniądze z tego.
Na rąbanie
drzewa trafił. Ktoś polecił go proboszczowi w podmiejskiej parafii. Księżowskie miłosierdzie, zamieszkał w drewutni. Miska pod nosem, głodu nie miał. Czasami bywał nawet kościelnym, ministrantem. W śpiewie się nie udzielał, tyle co w dzwonkach. Jak było trzeba, dzwon wielki ciągnął. W pogrzebową nutę uderzał. I tak mu dobrze było aż do śmierci starego proboszcza. Nowy przyszedł, rozejrzał się, miesiąc go jeszcze przetrzymał, w końcu powiedział: z Bogiem, Heniuś, bądź zdrów. Nawet na Wigilii go nie chciał, żeby przypadkiem nie przemówił ludzkim głosem.
- Heniuś, dlaczego księżulo cię wyrzucił?
- Widocznie nie miał dodatkowego talerza – Heniuś złożył zgrabnie całkiem długie zdanie.
Jeszcze długi czas próbował coś znaleźć, w tej wsi i następnej, i jeszcze w następnej na swym wędrownym szlaku. W końcu chodzenie go znużyło. Zatoczył koło i wrócił do miasta. Najpierw na dworzec, potem do bezdomnych. Nad gliniankę, do parterowych budynków po starej elektrowni, które miasto przygotowało dla tych, którym życie porwało się na strzępy.
Noga za nogą
Jeszcze jest siła, jeszcze dwa światła, jeszcze plac, pomnik, droga przez park, skrótem. Śnieg ustaje. Biały świat jest inny, może lepszy? Nie rozstrzygnie. Nie czuje kłębowiska myśli, rozterki, odniesienia. Jest tylko spojrzenie na drugą stronę ulicy spod narciarskiej czapki opadającej na oczy. Nasłuchiwanie samochodów. Czekanie. Zbyt długie. Z końca ulicy, od strony muzeum, ruszyły dwa. Już przejechały. Ktoś obok przechodzi. Młodzi trzymają się za ręce. Idzie za nimi. Po drugiej stronie, na chodniku uspokaja oddech. Już jest niedaleko supermarketu, blisko parkingu.
Cieplej. Bezpieczniej. Samochody wolniej się przesuwają. Cieplej, więc kiełkuje myśl, żeby posprawdzać kąty. Pójść, poszukać szczęścia. Ile razy już tu je znalazł. Złotówka, pięćdziesiąt groszy, mniejsze monety.
W rogu butelki. "Nocny grzmot", "McTraktor", "Widzę cię", "Biały jeleń", "Wał korbowy", te i inne nazwy, ten sam gatunek, smak, ta sama rozkosz, ten sam efekt. Bierze do ręki każdą, sprawdza. Puste. Widocznie akredytowani na parkingu skończyli codzienny posiłek. Tu szczęścia nie znajdzie.
Patrzy pod nogi, może coś zabłyszczy, jakaś moneta. Między filarami, między samochodami ten obchód. Nikt na niego nie zwraca uwagi, on ręki nie wyciąga.
Idzie na węże wózków splecionych, połączonych łańcuchami. Na monetę wymyk. Sprawdza każdy, schyla się. I nagle myśl się pojawia, jakiś błysk w głowie nieoczekiwany. Na końcu węża, w zablokowanym wózku coś błyszczy. Biała puszka spoczywa na dnie kosza. Zdejmuje rękawiczkę, próbuje paluchem. Ciężka. Próbuje jeszcze raz przepchnąć, podnieść. Pełna. Rozgląda się, ogromna ekscytacja. I strach w oczach, żeby nikt nie zauważył.
Szarpie wózkiem,
ale wszystkie powiązane. Co teraz, skoro szczęście już tak blisko? Zasłania ten kosz kapotą w kolorze ciemnego fioletu. Chronić musi przed widokiem postronnych. Spogląda co i raz. Jest puszka na miejscu. Biała, piwo w niej. Tak blisko i tak daleko jednocześnie.
Miękko przysiada audi A4. Kierowca w kurtce z kożucha, ona wysiada z drugiej strony. Idą po wózek. Podchodzi do nich, łapie mężczyznę za ramię i ciągnie na koniec węża, pokazuje gestem. To moje, wali się w piersi. Ona spogląda to na niego, to na swojego kochasia.
- A co ci szkodzi? Pomóż biedakowi. Widzisz, że nie wyciąga ręki po forsę.
- Marzenko, a czy to jego piwo?
- Nie wygłupiaj się. Jak stoi przy nim, to jego - uśmiecha się.
Ten uśmiech Marzenki przechodzi na Heniusia boksera. Kłania się dziękując.
Trafiło się. Ma dziś szczęście, bo jak się idzie, to szczęście wyjdzie naprzeciw albo się je spotka, albo samo wpadnie na ciebie...Trzeba tylko iść... Nic więcej.
Bogumił Drogorób
Napisz komentarz
Komentarze