Wzmacniacze, miksery, mikrofony, kolumny, głośniki naścienne, wzmacniacze cyfrowe, subbas poprawiający pasmo, powermiksery, końcówki mocy, odtwarzacze, interfejsy i inne klamoty. Do tego kable, kilkaset metrów. I można jechać.
Właściciel tych klamotów miał już wszystko uporządkowane na scenie, łącznie z umową na nagłośnienie imprezy nazwanej festynowo-wyborczą. Już się zdążył przebrać w białą koszulę i granatowy garnitur, bez krawata, bo przecież żar się z nieba leje od połowy kwietnia mniej więcej, więc on, właściciel firmy o międzynarodowej nazwie „Full głośno” musi trzymać fason. Tym bardziej, że wziął na siebie podwójny obowiązek – właściciela firmy „Full głośno” oraz konferansjera imprezy.
Przy stołach długich,
festynowych, siedzieli amatorzy grochówki, chleba ze smalcem i piwa. Można było sądzić, że na składane krzesła, które ustawiono przed sceną w piętnastu rzędach, się nie kwapili, jak gdyby chcieli podkreślić, że przyszli na część festynową, a nie wyborczą. Na krzesłach, co było wielu na rękę, rozsiadły się ich kobiety. Niektóre zaopatrzyły się w darmowe ciasto, wypiek gospodyń z kół gospodyń wiejskich, z piętnastu sołectw, jeden stragan zajmowały panie ze stowarzyszenia rozwoju gminy i powiatu.
Na scenie
dominował właściciel firmy o międzynarodowej nazwie „Full głośno”. Robił to co zawsze, przy takich i podobnych okazjach. Szło to tak:
- Raz, jeden, siedem…
- Raz, jeden, jeden, pięć, trzy - w drugi mikrofon.
- Raz, raz, raz. Dwa, raz…. Raz, siedem, raz – w trzeci.
I tak jechał dalej, przez kilkanaście minut.
- Studnia! Sy, sy, sy – do pierwszego.
- Si, si, si – do drugiego.
- SZESĆ – walnął dużymi literami do przenośnego.
- Raz, czysto – ocenił.
- Raz, jeden, siedem…
- Trzy, czy, trzy, czy – zażartował
- Trzy, sześć, sześć – radykalnie zmienił zestaw cyfr.
- Jeden, jeden, sześć – zastosował kombinację mieszaną.
Na zaplecze sceny wjechał samochód bus nissan z muzyczną grupą twórczą o nazwie trudnej do powtórzenia, tak bez konsekwencji. No ale grupa twórcza, więc chwila odwagi i piszę: „Wypier…lać”.
- Raz, jeden, jeden, siedem – leciało ze sceny.
- Słychać? – zapytał, a ten od miksera, siedzący pod namiotem tureckim skinął głową.
- Jeden, siedem, raz – zakończył próbę mikrofonów właściciel firmy o nazwie międzynarodowej „Full głośno”, z którego pot się lał, a błyszczący garnitur granatowy podkreślał ten stan w dzień słoneczny o temperaturze przekraczającej lekko 30 stopni C.
- Jak on to wszystko spamięta? – zatroskał się uczestnik festynu w koszuli w kratę amerykańską, na krótki rękaw.
- Co niby ma spamiętać? – podjąłem temat.
- No te wszystkie raz, raz, siedem. A dwa, patrz pan, nie powiedział – zauważył. - A dziewięć, albo dwanaście???
- Bo nie umie liczyć – mruknął z przeciwnej strony stołu dość tęgo wyglądający gość w obcisłym t-shircie z napisem I AM MAN. W ten sposób staliśmy się pierwszymi, w tym gronie, krytykami poczynań organizacyjnych konferansjera. To był pierwszy temat, który nas połączył.
Ludzi przybywało,
bo za chwilę, dosłownie za pięć minut, miał debiutować w miejscowości gminnej zespół o nazwie trudnej do powtórzenia. Krzesła generalnie zajmowały kobiety, młodzież stała, młodzi chłopcy z piwem, młode dziewczyny z tatuażami na odkrytych ramionach, na łydkach, odziane skąpo, żeby nie powiedzieć w majtkach. W tym kontekście radosne miny dziadków, głowami kiwanie, językiem mlaskanie, oczami wodzenie, słabowite westchnienie
- Co za czasy… - któryś z nich westchnął właśnie.
Wreszcie weszli grajkowie,
chłopcy z ambicjami. Twórczymi. Perkusista w jasnej, gimnastycznej koszulce, bejsbolówka dachem do tyłu, gitarzysta długowłosy z gitarą nisko, na jajcach, basista sprawiał wrażenie leniwego i znudzonego, z kolei ten od saksu, wysoki, najprzystojniejszy w teamie, rzucał wzrokiem po widowni jak gdyby liczył wszystkich po kolei, rzędami, albo wyszukiwał lokalne piękności. Najważniejszy był solista, w bermudach, marynarskiej, pasiastej koszulce, krótko strzyżony, szybki w mowie.
- Jaka jest różnica między amatorem a zawodowcem? – rzucił pytanie do widowni i zaraz na nie błyskawicznie odpowiedział: on, czyli wasz konferansjer, stuka-puka w mikrofon, wymienia cyfry-liczby, gada z tym mikrofonem, a zawodowiec, jak ja, przychodzę i gram!
I w tym momencie team o nazwie „Wypier…lać” ruszył z muzyką w utworze bez słów, gdzie każdy z artystów odpalał solówkę. Największe wrażenie zrobił saks.
- Gra jak na dżazie – zauważył jeden z biesiadników, od mojego stołu. Przysssał się do butelki i też wyglądał, przynajmniej jak trębacz hejnalista.
Chłopaki pociągnęli zgrabnie pięciominutówkę po czym ten od gadania, zapytał, czy wszyscy wiedzą skąd ta nazwa, „Wypier…lać”.
- A niby skąd? Jak taki mądry, to niech sam odpowie! – odważył się ktoś ze środka.
- No to wypier….lać! – ten od gadania poleciał otwartym tekstem i się roześmiał, a ludzie za nim.
- Ale poważnie – gadatliwy zrobił tajemniczą minę. – Jesteśmy egzemplifikacją nurtu nienawiści językowej, kulturowej. I tym językiem posługujemy się w naszej muzyce. Czasami jesteśmy w klimacie politycznym, jak dziś, bo przecież za chwilę, po pierwszej części koncertu macie spotkanie z tym, no, jak mu tam? No właśnie (widownia pomogła, padło nazwisko).
Muzykanci zaczęli rzeźbić swoje, rzucając co i raz wiązankę słów do wykropkowania, wplatając lingwistyczno-polityczne schematy, w końcu to impreza festynowo-wyborcza: gorszy sort, komuniści, złodzieje, świry, mordy zakazane, zbójcy, zabójcy, mordercy, banda świrów, zdrajcy, ulica zagranica, pedofile.... Gdy wybrzmiał ostatni akord i muzycy opuścili scenę, wkroczył na nią konferansjer i jednocześnie właściciel firmy „Full głośno”, i z przyzwyczajenia rzekł: raz, raz, jeden. Następnie wymienił nazwisko gościa sezonu wyborczego.
- To Trójkątny Łeb!
- poszło od mojego stolika. Podchwyciłem natychmiast zgrabnie tę ksywę. Przyznam, że nie doceniłem znajomości rzeczy, spraw bieżących, okoliczności i zawiłości towarzystwa, które rozsiadło się – nazwijmy umownie – przy moim stole.
- To ten, no, jak tam jemu... - ktoś próbował wyłowić z pamięci.
- Trójkątny Łeb, przecież mówię.
Gość zaczął przymierzać się do mikrofonu, ale zanim padło słowo z jego strony przy moim stole na ławkę wszedł może trzydziestoletni, udający zaspanego, blondyn, zdjął niebieską koszulę i włożył szary t-shirt z napisem KONSTYTYCJA, rozrzuconym na całej piersi.
- KON – STY- TU- CJA! - ryknął, a za drugim razem miał już kilkunastu pomagierów.
Gość, zwany Trójkątnym Łbem, nie stracił rezonu, choć okrzyki zaskoczyły go, tu, na głębokiej prowincji.
- Konsztytuczja, proszę zebranych...
- Sty, sty, sty... Nie umiesz mówić?
- Sądy niezawisłe, sądy niezawisłe – dorzucono.
- Prosze pajstwa, zaproszyliszcze mnie, więc proszę, pszynajmniej pszes chwile o sztosowne zachowanie...
- Sto, sto, sto – dołożono słuchając gościa uważnie. Najgłośniej krzyczała w średnim wieku kobieta w obcisłych spodniach, wrzynających się w tyłek o figurze, od pasa, odwróconej gruszki.
- Szondy som niezawiszłe – gość podjął replikę. - Konsztytuczja jeszt sztoszowana, szejm praczuje nieusztannie nad reformą, kraj sze rozwija. Mamy nareszcze rzont, z którym moszemy budowacz przyszłoszcz, dobrom pszyszłoszcz naszej ojczyzny.
- Wypier....lać – zapiszczała młoda dama w podartych na kolanach dżinsach, a lud podjął: wypier...lać, wypier...lać, wypier...lać! Na scenie pojawił się zespół już znany o nazwie trudnej do zapisania i zaczęła się druga część koncertu. Część wyborczą festynu uznano bardzo szybko za zakończoną. Po prostu, mówca nie potrafił nawiązać kontaktu z publicznością. Wydaje się, że nie znalazł admiratorów. Jeszcze tylko konferansjer sprawdził mikrofony: raz, raz, jeden. No i poszło ostro, od tremolki perkusisty.
Tekst i fot. Bogumił Drogorób
Napisz komentarz
Komentarze