Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
poniedziałek, 25 listopada 2024 22:54
Reklama

Muzyka weselnego opowieści

Muzyka weselnego opowieści

Wchodził w kościele na chór i przyglądał się organiście. Patrzył na jego palce, na klawiaturę, technikę gry, spoglądał mu w twarz, obserwował gesty. Organista tolerował obecność ciekawskiego chłopca, w końcu to jego wnuk, Rysiek.

Wspominając swoją muzyczną przygodę, moment w którym nastąpiło zauroczenie muzyką, graniem, przywołuje z dzieciństwa parafialny kościół  pod Warszawą i dziadka Henryka. Słuchał go z nabożeństwem, podziwem, bez nuty zazdrości. Chęć by grać tak samo, niekoniecznie w kościele, uderzać w klawisze,
trzymać melodię, to było marzenie. Chodziła muzyka za nim
od najmłodszych lat

- Ojciec nie odziedziczył po dziadku muzycznego talentu, za to w rodzinie mamy miał wzory. Jej brat grał, cała jej rodzina grała. Mieli w Toruniu zespół. W każdym razie kontekst rodzinny jest. I to zdecydowany.

W rodzinnym albumie znaleźć można tego potwierdzenie. Biało-czarne fotografie, chyba nawet lepsze od kolorowych, robionych na enerdowskich filmach orwo, które zupełnie zbrązowiały. W każdym razie wielu muzyków wygląda na nich bardzo podobnie - mają rude włosy. Ciekawostka - z wyjątkiem, klawiszowca, akordeonisty. Na pewno jest to wspaniała pamiątka czasów minionych, jakiś przyczynek do opowieści.

Najpierw była harmonijka ustna, potem rosyjska harmoszka, na przyciski. Wszystko mu pasowało, wszystko miało swój czas. Akordy układały się w melodie - znane z radia, z płyt analogowych, jak to u samouka.
- Ruska harmoszka
to fajny instrument, ale po jakimś czasie już chciałem iść dalej. Już mi nie dawała tej muzycznej satysfakcji. Podpytywałem rodziców, namawiałem na akordeon. Trafił się listonosz. Miał piękny akordeon i on zgodził się pożyczać mi swoją kastę. Nabierałem rozpędu, umiejętności. No i miałem wreszcie swój akordeon,  polską harmonię "Muza". Do dziś ją przechowuję, jak zabytek, pamiątkę.

Tak Ryszard  z Brodnicy wchodził w świat z muzyką w tle. Kręciło go by grać w zespole. Tu i tam, na weselach. Oczywiście, skończył szkołę zawodową, został mechanikiem, zaczął pracować. Jak wielu innych, którzy mieli pasję muzykowania. Został klezmerem,
do dziś tak siebie określa. Nie przejmował się, że słowo to nabrało w języku polskim bardziej negatywnych konotacji: kiepski muzyk grający bez miłości do muzyki a tylko dla pieniędzy, grający do kotleta. Jednak w swoim pierwotnym znaczeniu termin klezmer oznaczał muzyka o specyficznych, niemniej jednak wysokich umiejętnościach. Nie jemu oceniać.

- Dostałem sygnał od kolegów, którzy już zdążyli zauważyć moje umiejętności. Stworzyliśmy zespół

- Grał murarz, kierowca, mechanik precyzyjny i ja, mechanik

Tak się skrzyknęli. Na tamte czasy nie było źle. Była perkusja naturalna, saksofon, gitara z jednym wzmacniaczem, harmonia. Było jedno wesele, drugie, trzecie, cała seria, aż nadszedł moment, kiedy nie chcieli ich brać. Technika poszła naprzód, a oni w starym składzie instrumentalnym. Dano do zrozumienia, że trzeba iść dalej, w inne klocki się bawić.

Uznali, że nowoczesnej muzyki nie mogą grać z akordeonem w składzie, że trzeba lepsze nagłośnienie, wzmacniacze, organy elektryczne koniecznie muszą być. To był oczywiście spory wydatek, musieli zapracować. Akordeon poszedł do kąta, ale zmiana na klawisze organów elektrycznych nie była tak prosta.

- Ćwiczyłem, bo koledzy wierzyli we mnie. Kto ma talent, ten zagra na każdym instrumencie. Przykładowo, uczyłem się na saksofonie u profesjonalnego muzyka. W każdym razie organy elektryczne opanowałem, koledzy stwierdzili, że pociągnę.

Muzyka bywała tłem wielu ważnych zdarzeń. Obserwował je znad klawiszowego instrumentu, w różnych miejscach.

- Moje pierwsze wesele, które grałem, to było oczywiście na wsi, daleko od Rypina, bliżej Żuromina,
u szefa gorzelni

Mała wieś. Grali w mieszkaniu. Ciasno. Wszedł do pokoju i nie wiedział gdzie ustawić organy. Tylko dwa pokoje, w jednym żarcie, w drugim zabawa i oni, orkiestranci. Gdy jedni jedli, drudzy się bawili.

- Tańczący zaczęli na nas wchodzić. No to odgrodziliśmy się ławką. Też nic nie dało, przewrócili ją. Wtedy nasz wspaniały perkusista Jędrucha, waląc w bębny, od czasu do czasu kogoś z biesiadników "wyprądował" pałeczką, w tyłek. Wiara nie wiedziała co się dzieje, kogoś zaszczypało, kogoś zabolało, a Jędrucha, że jest przebicie z prądu, że prąd czapie...Tańczący odsunęli się, było trochę spokoju.

Odjazd trudniejszy niż przyjazd

Wesela kończyły się nie jak dziś, o czwartej, piątej nad ranem. Była dziesiąta, jedenasta. Wieczorem poprawiny. Było i tak, że kapela grała dwa dni. Dla muzyków ważny był kontrakt podstawowy - za weselne granie, tyle i tyle. Nie za drogo. Były też marszówki, na wstępie i na końcu. Za marszówki mogli zarobić czasami więcej niż za sam środek grania. Goście chcieli się pokazać, tym bardziej, że w głowie szumiało. Nawet gdy małżonki przeszukały kieszenie i trzymały swoich za marynarki, ci zawsze znaleźli coś jeszcze.

- Grajta chłopaki,
jak mówię. Grajta! Na odjazd grajta!

Nie zawsze, ale zdarza się, że w gronie gości pojawia się jakaś ciekawa postać. Grali w okolicach Górzna.

- W tamtych czasach, gdy graliśmy repertuar Czerwonych Gitar, Niebiesko-Czarnych czy Czerwono-Czarnych, coś z Rodowicz, wódka była chyba lepszego gatunku. Ludzie trzymali się. A gdy ktoś był marudny, brali go gdzieś, do specjalnej wytrzeźwiałki. Ale właśnie tam, pod Górznem, był jeden gość z twardą głową, tyle, że namolny. Nie bardzo było wiadomo jak sobie z nim poradzić. Nie dał się wyprowadzić. Wzięliśmy sprawę w swoje ręce.

- Z każdym już piłeś, a z orkiestrą piłeś? Nie? To chodź do nas!

Przyszedł. Wlali mu pełną
musztardówkę,
bo w takich się piło w tamtych czasach, drugą, trzecią. Przy czwartej był już gotowy. No to artystę zapakowali w pokrowiec od największego wzmacniacza i na podwórko, pod psa budę. I był spokój.

- Przeleżał do rana. Lato, ale chłodno było. Może i dobrze, bo chłopina wytrzeźwiał zdecydowanie. Przydreptał z przeprosinami, że niby zabrał nam pokrowiec. Dostał szklanę, postawiło go na nogi. Już był zdrów.

Akordeonista, potem klawiszowiec Ryszard  z  Brodnicy grał z kapelą w świetlicach na sto osób i w stodole na czterysta, w wiejskich chałupach, gdzie była jeszcze polepa.

- Przejeżdżam czasami przez Świedziebnię, Granaty, Grzęby, Rypałki. Chałupy już nie ma, a wspomnienie zostało.

Z tamtej właśnie okolicy kolejna, weselna historia. Chata z oborą stanowiły jedno. Impreza rozkręca się. Grają, a jeden z muzyków ciągle się wierci, ciągle za kark się łapie.

- Goście się patrzą i się śmieją. Szczepanek, który grał na gitarze hawajskiej, oblizywany był nieustannie przez krowę, bo w ścianie był otwór i mućka mogła sobie słuchać muzyki, być na weselu. I wtedy, całkiem poważnie, ojciec panny młodej poszedł do obory, wziął krowę za łańcuch i przyprowadził ją na wesele. Obszedł stoły, oprowadził tę krowę i rzekł: córko moja, to jest twój posag.

Matka chrzestna

Grali za Wąpielskiem. Najtrudniejsze wesele w muzycznej karierze Ryśka. Niechętnie wspomina, bo był to raczej dramat. Z południa Polski przyjechała matka chrzestna pana młodego. Kościół, dom, zabawa. Zwyczajna kolej rzeczy.

- Goście tańczą, nagle huk. Myślałem, że kaflowy piec się rozwalił. Okazało się, że kobieta runęła na podłogę, owa matka chrzestna. Karetka na sygnale. Zmarła w drodze do szpitala. Wiedzieliśmy tylko o tym my, kapela i gospodarz wesela. Graliśmy, ludzie bawili się. Impreza skończyła się z rana, dość wcześnie, bo o czwartej. Wtedy podano tę wiadomość...

Weselna grupa muzyków przez niektórych gości bywa traktowana jak ludzie pracujący w usługach. Zapłacono, to grajcie. Macie grać to, co chcemy. Niektórym weselnikom przychodziło czasami na myśl zmieniać repertuar, ale z reguły byli to już goście nieco wstawieni.

- Gdy się okiem rzuciło na zebranych wiedzieliśmy co grać. Kiedy spokojnie, kiedy przyspieszyć, jaki repertuar. Czasami ktoś chciał skorzystać z mikrofonu, coś powiedzieć, zaśpiewać. Tu trzeba było delikatnie, żeby nie wypadł recital. Życzenia bywały różne. No i pilnować trzeba było, bo gdy pewien młodzian rzygnął w mikrofon…

Biały miś

Grali pod Lipnem, kilka lat temu, gdy podeszła dziewczyna, trochę smutna. Coś w niej siedziało. Trudno rozpoznać emocje. Muzycy mieli przerwę, coś konsumowali. Poprosiła o "Białego Misia". Klawiszowiec zapowiedział dedykację. Ona zatańczyła i wyszła z sali. Następnego dnia dowiedzieli się, że popełniła samobójstwo.

- Nie wiem, czy ta piosenka coś z nią zrobiła? Mnie się wydaje, że ona już się przygotowała do tego co zrobi. Pieśń robi wrażenie, każdy utwór ma w sobie coś, ktoś go jakoś kojarzy, z jakąś sytuacją. Mnie najbardziej dreszcze przechodzą, gdy gramy już na koniec wesela "Serdeczna matko". Tyle tam treści, że aż gęsiej skórki dostaję.

Mógłby książkę napisać. O graniu, o instrumentach, kolegach z kapeli, zdarzeniach wyjątkowych, które zarejestrował w pamięci. Dziś żałuje, że kiedyś nie miał kamery.

Czas biegnie, a on gra. Nie tak często jak kiedyś, ale pojawi się tu i tam z klawiszami. I znów się odmieniło, chcą żeby był też akordeon.

- Mnie tam wszystko jedno,  muzyka drzemie we mnie. Byle palcami przebierać.

Tekst i fot. Bogumił Drogorób

 


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Ostatnie komentarze
Autor komentarza: LupusTreść komentarza: Narazie zabawa. Oglądaliśmy rzuty. Grzmi tylko oszczepniczka małolatka U-14. Za rok prawda o potędze wyjdzie albo nie. Kto wejdzie na bieżnię, ten jest lekkoatletą, a ten kto z nimi jest na bieżni jest trener z nazwy. Data dodania komentarza: 16.05.2023, 20:44Źródło komentarza: Lekkoatletyka. Sukcesy brodnickich biegaczyAutor komentarza: KuracjuszkaTreść komentarza: Ale NUMER opisał super Redaktor Bogumił! A tak naprawdę - to z czekaniem do sanatorium - to też numer i to w kolejce długiej! A tyle dajemy na NFZ, by zdrowym być i marzyć, by mieć wciąż te dzieścia lat.. kuracjuszka, ale jeszcze bez numeru.....Data dodania komentarza: 11.05.2023, 20:13Źródło komentarza: Sanatoryjny numer 4457Autor komentarza: joko Treść komentarza: Niech się wasz trener nie chwali . Słyszałem ze dawniej jemu wszystkie plany przysyłał i był na obozach jakiś trener z Iławy. Dlatego w mukli miał nawet mistrzów Polski na 400m i w sztafetach. Teraz leci na jego planach, ale wyników medalowych to oni od 6 lat nie mają, bo z tego trenera zrezygnował. Mukla ma nawet dobry do LA stadion a lepiej żeby miała dobrego trenera do medali. Chyba że wpadnie mu jakiś zawodnik co był już mistrzem Polski, to może zrobi z niego mistrza województwa. Data dodania komentarza: 9.04.2023, 09:00Źródło komentarza: Lekkoatletyka. Pot i ciężka pracaAutor komentarza: lolek Treść komentarza: Mierne ta wyniki latem mieliścieData dodania komentarza: 8.04.2023, 20:30Źródło komentarza: Lekkoatletyka. Pot i ciężka pracaAutor komentarza: WiKTreść komentarza: Życzę powodzenia i zachwyconych gości. Oczywiście ciekawa jestem jak kaczka się udała?Data dodania komentarza: 7.04.2023, 23:17Źródło komentarza: Kaczka faszerowana kasząAutor komentarza: CzesiaTreść komentarza: Super Wiesiu! Takie danie po nowemu zrobię na te Święta, bo do tej pory głównym dodatkiem był ogrom jabłek... Dzięki za przepis.. Dam znać, jak smakowała gościom... pozdrawiam już z apetytem! CzesiaData dodania komentarza: 7.04.2023, 17:17Źródło komentarza: Kaczka faszerowana kaszą
Reklama
Reklama