Rycha Rzeszotarę, człowieka znikąd, poznałem kiedyś na uroczystym spotkaniu jubileuszowym 150-lecia OSP w remizie. Znamy się lat kilkanaście, a spotkania z nim zawsze wnoszą coś nowego do moich notatek, reporterskich zapisków.
Tym razem nie było przypadku
– dożynek gminnych tu czy tam, powiatowych tu czy tam, festynów tu czy tam, przed szkołą, na wiejskim boisku, na rynku w centrum miasta, pod wieżą zamkową, nad rzeką, nad jeziorem, na jarmarku nawiązującym do tradycji… Nic z tych rzeczy.
Tym razem Ryszard Rzeszotara zadzwonił oznajmiając przez telefon komórkowy: przyjadę w czwartek, o dziesiątej, jest sprawa, cześć… co? nie mogę rozmawiać, jadę traktorem, nie słyszę… W ten sposób zmienił krótko i bezceremonialnie mój plan działań w najbliższy czwartek, znacznie wcześniej niż od godziny dziesiątej. Od dwóch miesięcy szykowałem się do zrobienia regału na książki, zalegające tu i tam, przeczytane i do przeczytania, kupione niedawno i w przewidywaniu. Już ten stojący obiekt prostej sztuki meblarskiej miałem w swojej wyobraźni. Dwie deski nośne, stojące i osiem mniejszych, poprzecznych, półkowych. Ten regał już, już… Miejsce dla niego już miałem, obok dwóch, używanych dotychczas. Wszystko się odwlekło, bo Mundial, bo Tour de France (cała transmisja, od startu ostrego, nawet pięć godzin), bo z kosiarą trzeba by wyjść na spacer – upał więc od szóstej rano, na dwa razy, dziś i jutro. I kiedy już wybrałem się do sklepu z materiałami mnie interesującymi, gdy deski półkowe i nośne stojące już miałem zwiezione, gdy duperały, wkręty do drewna i blaszki do mocowania półek już były na miejscu, gdy to wszystko na mnie czekało zadzwonił Rychu Rzeszotara. Nie wypadało, mało powiedziane, nie mogłem odmówić. Tym bardziej, że oznajmił, iż jest sprawa.
W jego ustach: jest sprawa,
ma takie samo znaczenie jak u Donalda Trumpa, który mówi do Wladimira Wladimirowicza Putina: we have a problem!
Przyjechał z dokładnością. Pokazał mi jeszcze podręczny, kieszonkowy kalendarz, gdzie wpisał: czwartek, godz.10.00, u redaktora. Usiedliśmy na tarasie, w letnich fotelach drewnianych, dwie kawy już były w pogotowiu.
- Nie będę robił wielkiego wstępu – zaczął. – Powiem krótko, konkretnie, co mi w głowie się poukładało.
- No to jedziemy – włączyłem dyktafon.
- Więc tak… - chwilę zastanowił się. – Jest tak, że są to ludzie z miasta. Lekko po sześćdziesiątce. On, krótkowidz, pije, a ona ma marskość wątroby, on sięga po kieliszek, jak trafi, a jej się ręce trzęsą. Ale mają ambicje. No i mają na wychowaniu wnuczka, bo rodzice zginęli w wypadku samochodowym…
- Tragedia – włączyłem się.
- Słuchaj dalej. I ten wnuczek, cholernie utalentowany chłopak, ciągnie go do pianina, klawisze trąca gdziekolwiek znajdzie taki instrument, a zaczął w przedszkolu.
- Niech przestaną chlać i kupią pianino, i sprawa załatwiona.
- To nie takie proste. Ale jest historia z tej ziemi, którą mi opowiedzieli, bo to w gruncie rzeczy, porządni ludzie – łyknął kawy. - W czasie wojny jego dziadków wyrzucili Niemcy z mieszkania. Owszem, znaleźli gdzieś schronienie, ale gdy wrócili na swoje po wyzwoleniu, nie było wielu mebli, a także pianina. Pomarli dziadkowie, potem rodzice, bo przyszedł ich czas. A o pianinie przypomnieli sobie gdy mały Filip zaczął zdradzać muzyczne utalentowanie. I wtedy myśl taka przeszła im po głowie i zapętliła się w każdym kącie mieszkania, że Niemcy pozbawili ich wnuczka możliwości rozwoju talentu, nauki w szkole muzycznej, w konsekwencji koncertowania w Filharmonii Pomorskiej im. Ignacego Paderewskiego, o udziale w Konkursie Chopinowskim nie wspominając.
- Bezdyskusyjna wina Niemców?
- A jak? Nie może być inaczej. I teraz, nie wiadomo dlaczego po tak długim czasie, zrodziła się koncepcja reparacji wojennych, kapujesz?
- Nawet wiem kto się tym zajmuje, nazywa się Mularczyk Arkadiusz z PiS. Mówią, że odszkodowania od Niemców za wojnę ma w małym palcu – przypomniałem sobie pewien artykuł.
- Podobno Niemcy srają ze strachu słysząc to nazwisko – Rzeszotara potwierdził znajomość tematu z różnych stron. - I w związku z tym ja do ciebie, żebyś konkretnie to ujął, tę opowieść, napisał do niego, bo dzieciak, sierota, czeka na pianino, może być fortepian, z Niemiec. I tylko tyle, już o meblach dajmy spokój. Takie pismo, ma się rozumieć, dziadkowie, porządni ludzie, wyślą do posła, ale też do wiadomości Bundestagu i Merklowej. A co? Niech świat się dowie!
Pojechał do siebie i czekał.
Wziąłem się
bardzo rzetelnie za rozwiązanie tej sprawy. Słowo, rzecz święta. I dla mnie, i dla Rzeszotary. Więc grzebanie w archiwach starej spółdzielni mieszkaniowej, próba ustalenia sąsiadów, może ich potomków? Konsultacje historyczne – lista służb i oddziałów specjalnych zajmujących i okupujących miasto. Listy do Niemiec. Pytań coraz więcej – może SS, może gestapo, może administracja, ktoś z arbeitsamtu, bo przecież nie Wehrmacht, który zajmował i szedł dalej. O to jedno, najważniejsze: kto podprowadził pianino?
Miesiące mijały i nic. Zacząłem jeszcze raz przeglądać spisy mieszkańców poszczególnych domów przy ul. Pomorskiej z lat międzywojennych w mieście na Pomorzu, a na mapie wbiłem cyrkiel i zmniejszyłem promień koła więcej niż o połowę. Bliski rezygnacji zacząłem układać je alfabetycznie. Zaczęło świtać, oczywiście w głowie, gdy natrafiłem na niejakiego Kurta Kochanskyego. Kurt Kochansky – może tędy droga? Zaczęło się rozjaśniać, gdy dowiedziałem się, że miał firmę przewozową, transport, przeprowadzki. Coś w tym rodzaju. A po wojnie wyprowadził się z miasta, gdzieś pod Gniew, na Kociewie. Żyje? Pewnie nie, ale może ktoś z rodziny? Takie myślenie. Wciągnęła mnie ta robota i tylko czekałem dnia, żeby tam ruszyć.
To był ten kierunek,
rozwiązanie zagadki losu pianina było blisko. Od sołtysa, bo od niego zacząłem węszyć, dowiedziałem się, że na gospodarce rządzi dziś Stanisław Kochański, że jest po trzydziestce, że żona i dwójka dzieci, że stary ojciec, Bronisław, jeszcze okiem rzuci po obejściu, gdy syn traktorem z kabiną klimatyzacyjną rusza w pole.
Gdy powiedziałem co i jak, skąd, dlaczego, miasto przypomniałem, ulicę i dom, Bronisław Kochański, choć łzawił ze starości i zmęczenia, pewnie i ze wzruszenia, usiadł na przyzbie i mnie zaprosił do siebie i taką opowieścią uraczył: miałem wtedy dziesięć lat, gdy wojna się kończyła. Pianino pamiętam, bo oni mieszkali po drugiej stronie ulicy, a ojciec miał firmę przewozową KURT i z Breslau, znaczy z Wrocławia, a przed wojną z Breslau, z firmy Max Bocksch przywiózł to pianino. Było to krótko przed wojną. Na parterze, okna otwarte, słychać było jak ktoś grał. Kto? Tego już nie wiem. Jak była wojna i ich wyrzucili z mieszkania, no to kto mógł mieszkać? Niemcy i tyle. Jacy Niemcy? Pewnie gdyby mój ojciec żył. No a potem, jak przyszło wyzwolenie i Ruski weszli, to Ruski tam zamieszkali. To wiem na pewno. Mój ojciec mówił, że to z NKWD. Gdy się wynosili pianino pojechało z nimi. Taka jest prawda o tych czasach…
Gdy historię usłyszaną w wiosce pod Gniewem opowiedziałem Rychowi miał minę nieco skwaszoną.
Nie takiego zakończenia oczekiwał
- No bo jak teraz? Już załatwiłem nauczyciela, tam od nas, który zna niemiecki, ma stare książki gotykiem pisane i on już był gotów tym niemieckim gotykiem zaszachować cały Bundestag z Merklową na czele, o pośle Mularczyku z PiS nie wspominając. A tu okazuje się, że nie ten kierunek, że Ruskiemu zachciało się grać… Talent muzyczny zmarnowany, to pewne. I jaka tu sprawiedliwość?
Tekst i fot. Bogumił Drogorób
Napisz komentarz
Komentarze