Co roku wyjeżdżam gdzieś dalej od domu. Na tyle daleko, żebym nie musiał wracać, bo czegoś zapomniałem. Podlewanie trawnika pozostawiłem Niebiosom i sąsiadowi.
Krynica Morska. Pensjonat z epoki gierkowskiej. Balkony patrzą na Zalew Wiślany. Na przystań. Na port rybacki. Boazeria akcentem dominującym. Trelinki i betonowe rekwizyty na parkingu. Oczywiście, na tym parkingu parkować nie można, bo musi być miejsce dla aut uprzywilejowanych typu radiowóz, karetka, straż pożarna. Parking jest na dole, u podnóża skarpy. Miła recepcjonistka, zapewne stażystka, tłumaczy gdzie co i jak, ale brama zamknięta, a będzie otwarta jak przyjdzie pan Leszek. Parkuję u góry. Jak wszyscy.
x x x
Na korkowej tablicy gry plan. Ile za parking, ile za zabiegi – lista dość obszerna, cennik. Tydzień w ośrodku rehabilitacyjno-wczasowym. Tydzień rehabilitacji, według lekarza, to nic. Wchodzę w nic, czyli w trzy zabiegi darmowe. Zabiegi dodatkowe to już ecie-pecie. Informacja na planszy o tym, że lekarz przyjmować będzie od 17.00, właśnie dziś.
Pensjonariusze z kilku miejscowości w kraju m.in. z Polski centralnej i północno-wschodniej. Cztery panie interesują się hydromasażem. Pytają, co to jest? Ponieważ chwytają akurat mnie za rękę odpowiadam: hydromasaż, jak sama nazwa wskazuje, jest to masaż wodny i przykładowo, można lać z węża, tak jak czyni to ogrodnik.
- Pan żartuje – oburza się tleniona, w bluzce w biało-czarne pasy, jak barwy „Republiki”.
- Jak bym śmiał? Masaż wodny. I tyle.
x x x
Siedzę w holu, laptop otwarty, piszę. Nic szczególnego. Raczej zbieram myśli. Recepcjonistka przenosi mnie uprzejmie na wygodne miejsce, ze stolikiem, do sali bilardowej. Przeglądam zdjęcia, piszę. Kwadrans po trzeciej.
- Przepraszamy, lekarz od której przyjmuje? - dwie panie dopytują.
- Od siedemnastej – grzecznie odpowiadam.
- Możemy zaczekać?
- Proszę bardzo, panie siadają – wskazuję ręką miejsca.
- Będziemy pierwsze – przycupnęły z zadowoleniem.
Na korytarzu robi się ruch. Nadciągają z trzech pięter inni pensjonariusze, dominacja pań znacząca. Biorą z recepcji numery kartek i grzecznie zajmują miejsca siedzące przed pokojem nr 3 na parterze, gdzie autentyczny lekarz od 17.00 zacznie przyjmować.
x x x
Widok na Zalew Wiślany smagany wiatrem. Słoneczny brzeg, ten z Tolkmickiem i Fromborkiem. Wysoki, z wzgórzami. Trenują deskarze – warunki wymarzone. Deski w ślizgu, prędkości pozazdrościć i opalenizny. Wiatr smaga ich twarze i to wystarczy. Wymiar wolności na wodzie. Podczepieni na trapezie do bomu wiszą, nisko nad wodą, pilnując by wiatr ich tak trzymał, właśnie w tej pozycji, by szybkość można zmierzyć szorując tyłkiem po wodzie. Biorę rower i wypuszczam się do portu, do yachtclubu, żeby mieć to z bliska, przed oczami. Nie z balkonu.
x x x
Piaski – kilkanaście lat temu tam byłem. Poznałem proboszcza pięknego architektonicznie kościółka. Grabił wokół świątyni ziemię z torfowisk przywiezioną. Dziś trawnik przycięty, znać rękę gospodarza. Poznałem kilku rybaków i psa, który dołączył do grona rozmówców przy piwie. Parówkę dostał. Jeden z nich mi dziś majaczy w porcie, przy sieciach. Robotą związany.
- Ile już lat przy tym rybaczeniu?
- Wystarczy – zajęty opróżnianiem sieci nie miał wyraźnie ochoty na dłuższą rozmowę.
- A pamiętasz... - mimo to pociągnąłem.
- Jasne, że pamiętam. Był wtedy pies, parówkę mu kupiłeś. Wstydliwy. Piwa nie lubiał. Odszedł na zawsze.
Żerdzie jak wigwamy, precyzyjnie poustawiane. Żerdź do żerdzi. Ręka nie zadrży przy takim ustawianiu. Przyjdzie na nich czas kiedy popłyną ustawić sieci, a ustawione oznaczą czerwonymi chorągiewkami.
Na lewo, gdyby tak dalej popłynąć, ruska woda. Trzeba uważać.
x x x
Obiad. Każdy ma stolik przypisany, nie ma zamieszania. Jest komunikat. Wysoki, nieuczesany, w zielonym polo informuje, że jest wycieczka do Fromborka, rejs. Kto chce w niedzielę wypływamy. Po obiedzie chcący zapisują się, bo jest katedra, bo jest koncert w katedrze, bo jest Kopernik, muzeum i spacer. I ostrzeżenie, trzykrotnie powtarzane przez zielone polo: być piętnaście minut przed wypłynięciem, najlepiej, kto się spóźni nie ma odwrotu. Pozostaje taksówka, sto kilometrów. Statek nie będzie czekał. Tak już jest, że odpływa punktualnie. Lepiej być te dziesięć-piętnaście minut wcześniej, tam we Fromborku. W Krynicy w porcie też. Tyle, że jak z Krynicy odpłynie bez nas – pociesza przewodnik w zielonym polo – to najwyżej stracimy pięćdziesiąt pięć złotych. Powtarzam raz jeszcze: punktualność to podstawa dobrego wypoczynku.
Przy stoliku obiadowym przyjmujemy zakłady: obstawiam, że nie zdąży w obcisłych dżinsach, perfekcyjnie umalowana.
- Czemu? - pyta łysy w okularach, z obiadowego stolika, wiosłujący łyżką zupę pomidorową.
- Spóźnia się na każdy posiłek...- ocenia wolnochodząca, z kulą.
- Faktycznie – łysy przestaje wiosłować i biegnie po wazę i dolewkę.
- Ma szansę przejść do historii – dolał i znów wiosłuje.
- Mierzei Wiślanej!
- Zalewu Wiślanego!
- Fromborka!
Dyskusja rozbiegła się. Zakłady stanęły. Niestety, wróciła. Ona i inne. A jednak zostało dwóch, od pięciu lat na emeryturze. Jeden z defektem kolana, drugi przygłuchawy. 94 kilometry w jedną stronę. Licznik bił mocno, po kieszeni.
x x x
Dzień po imprezie tańczącej, przed śniadaniem. Rozmowa dwóch mistrzów z Polski północno-wschodniej. Wyższy lekko po siedemdziesiątce, niższy lekko przed siedemdziesiątką.
- Ta twoja, ta Halina... – zaczyna wyższy.
- Jaka Halina? Chyba Kalina! - niższy protestuje.
- W końcu wiem z kim tańczyłem, jak tańczyłem z twoją.
- A ta kulawa to Alina...
- Co ty, kulawa to Nina...
- Jaka Nina, chyba Irmina...Niezła była...
Do jadalni zbliża się grupa pań, niektóre z zalotnym uśmiechem.
- O czym tak, chłopaki, dyskutujecie? - zaczepia pomylona z Haliną Kalina.
- Jak zwykle, o pogodzie – niższy, lekko przed siedemdziesiątką przegarnął rzadkie włosy i spojrzał na Zalew Wiślany, gdzie poranne mgły słały się nad wodą przesłaniając Tolkmicko i przeciwległy, górzysty brzeg. Wkroczyli w nowy dzień turnusu.
Tekst i fot. Bogumił Drogorób
Fot. Łowiska od strony Zalewu Wiślanego
Napisz komentarz
Komentarze