Cała dotychczasowa podróż z Polski do Lombardii, wiodąca przez kilka europejskich krajów obfitowała w piękne widoki. Zbaczając z głównych szlaków, odwiedziliśmy wiele ciekawych miejsc, zachwycaliśmy się smakiem i różnorodnością lokalnych kuchni i spotkaliśmy mnóstwo serdecznych i życzliwych nam ludzi.
Z Mediolanu dalej prowadziła nas piękna trasa wzdłuż morza przez Rapallo do Sestrii Levante, a stamtąd już blisko do Deiva Marina skąd drogą w góry do Manalge, naszej wakacyjnej kwatery.
Deiva Marina, ta rozciągająca się wzdłuż plaży miejscowość, w niczym nie przypomina światowego, ciągle zakorkowanego i pachnącego dobrymi perfumami, Mediolanu. Tu zastaliśmy całkowicie wymarłe miasteczko. Do Deiva Marina przyjechaliśmy około godz. 15.00. Dla Włochów to jest pora sjesty. Ich święte prawo do rodzinnego obiadu i popołudniowego odpoczynku. W czasie sjesty, jak opustoszałe wygląda każde niewielkie włoskie miasteczko. Tu na wszystko jest ściśle określona pora. Jest czas na obiad, wyraźnie określony godzinami sjesty, jest też pora kolacji. Jest czas picia cappuccino i jest czas picia espresso. Podobno jest też czas jedzenia pizzy.
Każdy dotąd odwiedzany przez nas kraj niósł ze sobą podobne sytuacje, dla nas obce, czasami niezrozumiałe. To jest właśnie istota powiedzenia: podróże kształcą. Poznajemy świat patrząc inaczej niż dotychczas. Uczymy się pokory, szacunku i tolerancji do innych niż nasze zachowań i tradycji.
Wyjazd do Ligurii, to nie była nasza pierwsza podróż do Włoch. Doskonale wiedzieliśmy, że o tej porze, w żadnym miasteczku, obiadu nie zjemy. Zakupów spożywczych też żadnych nie zrobimy. Z tą, jak się później okazało, nieprzydatną wiedzą zatrzymaliśmy się na parkingu, leżącym nad zatoką z piękną plażą w Deiva Marina, ostatnim miasteczku przed zjazdem w górską drogę, wiodącą do naszego lokum.
Odbyliśmy krótki spacer po wymarłym mieście w nadziei, że jakiś zachłanny na pracę właściciel pizzerii zechce nakarmić zgłodniałą czwórkę. Niestety wyglądało na to, że zostaniemy z niemiłą perspektywą oczekiwania na jedzenie do ok. godz. 19.00, jak dobrze pójdzie.
I wystarczyło…
Mój mąż dość często powtarza, że gadulstwo kiedyś mnie zgubi. Może ma rację, ale jeszcze nie tym razem. Za na wpół zamkniętymi drzwiami niewielkiego sklepiku siedzieli mężczyźni i popijali piwo. Gdy spojrzeli w moją stronę zagadałam zaczepnie boundżiorno (buongiorno), czyli po ichniemu dzień dobry. I wystarczyło. Kontakt został nawiązany. Trochę na migi, trochę po angielsku i trochę wykorzystując znane z piosenek włoskie słowa powiedzieliśmy, że chcielibyśmy zrobić zakupy, bo za nami kawał drogi, a co przed nami jeszcze nie wiadomo. Zaproszono nas do środka. Zrobiliśmy zakupy. Z uprzejmości za duże, niż było trzeba, ale cóż, to wszystko ze szczęścia, że ominęło nas widmo głodu. Razem z naszymi wybawcami wypiliśmy po piwku. W Italii można prowadzić samochód, mając we krwi 0,5 promila alkoholu, przekąsiliśmy po plasterku słynnej włoskiej słoninki-lardo i w drogę. Zarówno piwo, jak i słonina, skądinąd pyszna, smakowały nam wybornie. Sprawdza się przysłowie, że głód jest najlepszą przyprawą. A swoją drogą z wieprzowej słoniny Włosi zrobili prawdziwe dzieło sztuki kulinarnej. Przygotowuje się ją dość długo, używając przy tym różnych kompozycji ziół, którymi się ją naciera, by później przez kilka miesięcy dojrzewała w przygotowanych i nasączonych przyprawami i solanką marmurowych kadziach. Z nadzieją, że na dziś wyczerpaliśmy już limit niespodzianek, z pełnymi brzuchami i w pełni szczęśliwi, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Niestety to nie był koniec strapień. Nie mogliśmy znaleźć drogi do naszej wioski, położonej gdzieś w górach. Przez dłuższy czas, z mapą na kolanach i navigą krążyliśmy tymi samymi drogami. Widząc, że sami nie trafimy, a zapytać nie było kogo, przecież sjesta, musieliśmy telefonować do rezydenta i prosić go o pomoc. Rzeczywiście zjazd w naszą drogę, był dość dobrze ukryty. Ale szczęśliwie dotarliśmy do celu.
Kasztany
Nasz wakacyjny dom stał na szczycie góry. Stąd rozpościerał się rozległy, bajkowy i zapierający dech w piersiach widok na całą panoramę. U podnóża gór, w zachodzącym słońcu, aż po horyzont błyszczała tafla morskiej toni. To urokliwe miejsce w dwójnasób wynagrodziło nam dzisiejszy trud podróżowania..
Do częściowo zbudowanego z kamienia domu przylegał spory teren z ogrodem i basenem. A sam dom wyposażony był we wszystkie niezbędne do życia po włosku sprzęty. Do dyspozycji mieliśmy nawet kamienny piec do wypiekania pizzy.
Z okien na piętrze widać było wieże kościółka. Plac przy kościele obsadzony jadalnymi kasztanami, które w czasie naszego pobytu zaczynały dojrzewać. Jadalne kasztany mają trochę inny kształt i cieńszą łupinkę od tych rosnących u nas. Gdy robiłam zdjęcia kościoła zostałam zaproszona na prażone jadalne kasztany, które piekło się na metalowym sicie ustawionym nad ogniskiem. Pierwszy raz jadłam własnoręcznie pozbierane i upieczone kasztany. Surowy, jadalny kasztan smakuje jak migdał - jest słodki i soczysty. Po uprażeniu jego konsystencja przypomina ugotowanego ziemniaka, o słodkawym orzechowym smaku. Swoista legenda, w moim pokoleniu dodatkowo ożywiona słynnymi kasztanami z Hansa Klossa, mówi, że najlepsze kasztany są na placu Pigalle w Paryżu. Może tak, ale dla mnie najsmaczniejsze były te prażone na podwórzu plebanii, przy wiejskim kościele w liguryjskich górach.
W pobliżu kościoła znajduje się niewielki cmentarz. Inny niż te, które znamy z Polski. Z początku zupełnie nie wiedziałam co to jest, tak dalece odbiega on swym wyglądem od tradycyjnych cmentarzy. Ze względu na twarde skalne podłoże szczątki ludzkie chowane są w wymurowanych grotach na powierzchni.
Co na talerzu?
Po powrocie z krótkiego spaceru, po najbliższej okolicy, trzeba było zabrać się za przygotowanie kolacji. Oczywiście musiała być we włoskim stylu, ale niezbyt pracochłonna.
W takich sytuacjach najlepiej sprawdza się aglio olio. Danie jest proste i bez zbytnich dodatków. Kilka składników spaghetti: czosnek, chili, oliwa, natka pietruszki, parmezan i dosłownie chwila na patelni i pyszne aglio olio ląduje na talerzach. Pierwszy wieczór we włoskiej prowincji La Spezia zakończyliśmy przy lampce lokalnego wina.
Po tak długim i intensywnym dniu na jakieś ważne wnioski nie ma co liczyć, ale wpaść na to, że Włochy to wymarzony kierunek na wakacje, żaden problem. Jeśli połączymy pogodę, która rozpieszcza, wspaniałą kuchnię, której trudno się oprzeć, turkusową wodę wciskającą się w urocze zatoczki, a do tego na każdym kroku spotkamy niepowtarzalną, wiekową architekturę, otrzymamy przepis na wypoczynek prawie idealny.
Tekst i fot. Wiesława Kusztal
Napisz komentarz
Komentarze